„Żeglarz” Jerzego Szaniawskiego w reż. Wojtka Rodaka w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Beata Popczyk-Szczęsna, członkini Komisji Artystycznej VI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Jak zainscenizować dziś w teatrze dramat Jerzego Szaniawskiego? Jak uporać się z poetyką niedomówienia, sugestią, z napięciem między realistycznym a poetyckim wymiarem tekstów dramatopisarza?… I czy w ogóle warto podejmować takie artystyczne wyzwanie?… Wszak teksty autora z Zegrzynka od lat rzadko goszczą na polskiej scenie, a w ostatnich dwóch dekadach premiery sceniczne i telewizyjne sztuk Szaniawskiego zliczyć można na placach jednej ręki (w tym na przykład Żeglarz w Teatrze Polskim w Warszawie z 2011 roku czy w Teatrze Dramatycznym w Płocku z 2012 roku oraz Adwokat i róże w Teatrze Telewizji z 2004 roku).
Wyzwanie podjął Wojtek Rodak z krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, który wyreżyserował Żeglarza w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu (premiera: 28.02.2020). Wydawać by się mogło, że spojrzenie młodego realizatora na dawny tekst dramatyczny, podejmujący problem rewizji mitu społecznego, zaowocuje świeżością interpretacji, a może nawet jakimś obrazoburczym gestem w stosunku do klasyki. I że temat dramatu, ożywiony energią młodości, zabrzmi ze sceny wyjątkowo aktualnie – choćby ze względu na niezwykle istotne dziś kwestie manipulacji pamięcią zbiorową czy konflikty społeczne związane z akcjami burzenia starych i stawiania nowych pomników. Wydawać by się mogło, ale czy jest tak w istocie?…
Realizatorzy przedstawienia przygotowali na wałbrzyskiej scenie coś w rodzaju instalacji person i przedmiotów na motywach Żeglarza Jerzego Szaniawskiego. Owszem, zachowana została linia fabularna dramatu – pod tym względem przebieg akcji jest jasny, rozpoznawalny nawet dla odbiorców, którzy nie znają sztuki dramatycznej. Ale pomysłowość w zakresie formy tego „przedstawienia z figurami” zdecydowanie przesłania, żeby nie powiedzieć – zapętla komunikat płynący ze sceny. I nie chodzi mi w tym miejscu o jakąś szczególną atencję wobec klasycznego tekstu. Wręcz przeciwnie, skłonna jestem docenić różne odważne gesty re-interpretacji dawnych utworów, rewizji zawartych w nich treści czy ekspozycji „litery” tekstu w zupełnie innym kontekście znaczeniowym i/czy kulturowym… Ale przy jednoczesnym zachowaniu precyzji wypowiedzi w procesie adaptacji scenicznej wybranego utworu dramatycznego. Tymczasem w wałbrzyskiej inscenizacji dominuje nadmiar różnych sygnałów interpretacyjnych – tak jakby realizatorzy na czele z reżyserem wahali się zdecydować, o czym tworzą przedstawienie… Czy o manipulacji pamięcią zbiorową na przykładzie bohatera, któremu prowincjonalni notable i reprezentanci władzy chcą postawić niezasłużony pomnik? Czy o krytycznym dystansie wobec realizowanego dzieła dramatycznego, co w dodatku zbiegło się z okrągłą rocznicą śmierci patrona wałbrzyskiego teatru? Czy o procesie produkcji przedstawienia, na co wskazywałyby metateatralne uwagi aktorek, wplecione w tok akcji jako rodzaj zabawnego intermedium (rozmowa telefoniczna o realizacji sztuki czy pokaz gadżetów z nazwiskiem patrona teatru)? Czy wreszcie o używaniu różnych przedmiotów i tekstów kultury (w tym popularnej piosenki Krzysztofa Krawczyka Chciałem być) w akcie działań scenicznych na podobieństwo performansu ludycznego – w celu rozbawienia publiczności? Dużo tego, w moim odczuciu zdecydowanie za dużo… I choć doceniam konceptualne pomysły widowiska rodem ze sztuki instalacji, to jednak zabrakło mi w tym przedsięwzięciu teatralnym jakiejś spójności przekazu, i uporządkowania intencji…
Widowisko w reżyserii Wojtka Rodaka oddziałuje na odbiorców od razu po wejściu w przestrzeń sceny kameralnej, a to dzięki małej wystawie eksponatów morskich, nad którymi dominuje kolorowa figura przypominająca Plastusia – domyśleć się łatwo, że to autorska wersja pomnika bohatera dramatu, czyli kapitana Nuta. Wizerunek tej figury pojawi się później na ekranie, zawieszonym nad sceną niczym żagiel statku. Aktorzy w kostiumach dworsko-sportowych (tak określiłabym stylizację, w której dominują ostre kolory, skórzane narzutki/uniformy zgodne z profesją postaci, długie powłóczyste suknie oraz sportowe buty) przechadzają się po scenie w kształcie białego kwadratu z kilkoma rekwizytami: to mównica z „Prawdomuszlą”, drewniany podest, sztuczna otwarta książka i piramida z białych jaj. Sposób aranżacji przestrzeni jest wyrazistym sygnałem informującym, że nastąpi za chwilę przywołanie klasycznego dramatu w ramie umowności i technice potęgowania dystansu względem literackiego przekazu. I tak też się dzieje. Rzeźbiarz rozpoczyna od repliki, będącej wariacją pierwszej sceny dramatu Szaniawskiego, a potem kolejni wykonawcy podają tekst deklamacyjnie, z nonszalancją, momentami ironicznie, przeciągając sylaby i znacznie podwyższając intonację niektórych samogłosek. Nie ma mowy zatem o jakimkolwiek psychologicznym cieniowaniu bohaterów, a emocjonalność występu jest efektem demonstrowania tekstu przez wykonawców, niejako obok czy też ponad postaciami. Momentami powstaje wrażenie, że tekst odkleja się od inscenizacji, jak zawieszony w próżni dodatek do tego, co dzieje się na scenie.
W podobnym stylu w podawaniu słów – między referowaniem tekstu a ironicznym „mrugnięciem” oka do widza – prezentowane są wstawki spoza dramatu – na przykład w scenie ironicznego komentowania ujęć pomników widocznych na ekranie, kiedy to aktorzy podkładają głos pod obraz, czytając z kartek, czy też we fragmencie prezentacji „specjalnej linii produktów sygnowanych marką SZA-NIAW-SKI”. Nie powiem, wiele pomysłów inscenizacyjnych skupia uwagę (np. całkiem zrozumiała rezygnacja z wątku zakochanej Med, siostry Rzeźbiarza, czy też „Slajdowisko”, podczas którego na ekranie pojawiają się obrazy z podróży Jana), ale niektóre z konceptów scenicznych sprawiają wrażenie efektu samego w sobie, bez szczególnego uzasadnienia w przebiegu spektaklu (np. obsadzenie w roli Jana aktorki Karoliny Bruchnickiej czy ogrywanie elementów scenograficznych, takich jak „Prawdomuszla” i piramida z jaj).
Niejednorodność inscenizacji, opierającej się na kumulowaniu wizualnych bodźców, mogłaby być atutem przedstawienia, gdyby rozmach formalny szedł w parze z precyzyjniejszym dookreśleniem, w jakim celu używa się w widowisku tekstu Jerzego Szaniawskiego… Przy czym – jak wspomniałam wcześniej – wcale nie chodzi mi o czołobitność względem tekstu klasyka. Raczej o spójność estetycznej i intelektualnej warstwy przekazu. Można by co prawda podsumować, że twórcy widowiska demonstrują względność sądów o bohaterach „z nadania” oraz manifestują ironiczny, krytyczny dystans do różnych pusto brzmiących narracji o ludzkiej działalności. Można by również spointować, że potrzeba zysku zdominowała skłonności mitotwórcze w społeczeństwie, bo o wiele większą siłę rażenia ma scena, kiedy orkiestra opuszcza przestrzeń gry z powodu braku wynagrodzenia, niż finałowe zapatrzenie bohaterów w pomnik kapitana Nuta. Ale jakoś nie mam przekonania, że obrany przez realizatorów sposób adaptacji Żeglarza Jerzego Szaniawskiego sprawdza się w tej artystycznej wizji-instalacji różnych pomysłów i tworzyw scenicznych.
Beata Popczyk-Szczęsna
27 października 2020