Komedia? Dramat? Tragifarsa? Ze sceny co chwila padają strzały, od strony publiczności pobrzmiewa gromki śmiech, trzej pancerni, pies i Gruzin jadą przez barykady z ludzkiego mięsa, a premierowi Mikołajczykowi popsuł się zegarek. Za chwilę z szafy wyskoczy ocalały z Holocaustu, ale przecież z nim teatr sobie już poradził.

Miała być dekonstrukcja mitu. I to nie jednego – od serialu, który oglądali chyba wszyscy, przez bezsensowną odwagę powstańców warszawskich, po Polskę bohaterską i zwycięską. Tak więc na scenie pojawiają się czterej pancerni: Janek (Andrzej Kłak), który a to ginie w powstaniu, a to stara się jeszcze zachować resztki ziemiańskiej kultury i popłakuje nad niemiecką książką paloną razem z innymi, a to jest tylko aktorem, któremu zagranie bohatera  „się należy”. Jest Gustlik (Agnieszka Kwietniewska) – Ślązak, więc dyskryminowana mniejszość, więc kobieta, więc Murzyn, więc weteran Wietnamu, który chciałby pozbyć się wojennych wspomnień, ale mu się nie udaje, bo przynosi mu je Szarik (Adam Wolańczyk), „chłopiec zamieniony w psa”, który wie, jak trudno jest zdjąć buty trupowi, bo puchną stopy. Jest Grigorij (Ryszard Węgrzyn), który nie wie nic o Gruzji i dziwnie przypomina radzieckiego aparatczyka, dyrygującego premierem Mikołajczykiem. I jest Olgierd (Marcin Pempuś), który może wcale nie jest meteorologiem, tylko Tomusiem Czereśniakiem, który chce Niemców wypędzać, bo gdzie on taki dom znajdzie? I Marusia (Irena Wójcik), którą nudzą już listy od wielbicieli, i Lidka (Małgorzata Łakomska), która zamiast wyjechać do Gruzji opłakuje syna, co poszedł do powstania i nie wrócił.

Miała być szumnie zapowiadana dekonstrukcja mitu, ale autorzy postanowili dekonstruować na hurra i ad hoc. Mimowolnie chyba ilustruje to scena, kiedy Janek ucisza innych i oznajmia, że „demaskuje”. Autorzy też demaskują: wojna nie jest bohaterska, jest zła, brzydka i brudna; czterej pancerni jechali przecież w radzieckim czołgu – czołgu, którego w spektaklu nie ma, więc trochę popłaczą i dalejże, piechotą, gwałcić i wypędzać, i jeść jajka, których jest za dużo, więc wylatują z ust. Wszystkiego w tym spektaklu jest za dużo. Sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie i w każdej ma być więcej, dalej, mocniej. Z tym, że spektakl to jednak nie olimpiada. W tym wszystkim giną sceny naprawdę mistrzowskie, jak ta, w której Szarik znosi Gustlikowi strzępki świata, który wojna dawno pogrzebała, a o których ten nie chce pamiętać, więc woła „Nie aportuj!”. Nie przynoś mi misia, opony, wózka. Albo wykrzyczany monolog Marusi, która już nigdy nie zje mięsa, bo ciągle pamięta ludzi bardziej podobnych do mięsa niż do ludzi.

Przez dwie godziny widz albo siedzi w otępieniu przyglądając się, co jeszcze pokażą autorzy spektaklu, albo zrywa boki ze śmiechu. W pewnym momencie nie zaskakuje już nawet Żyd, który wychodzi z szafy i oznajmia, że mógłby być jeszcze wątek żydowski, ale nie będzie, bo teatr polski już go wyeksploatował. Publiczność się śmieje. Tak samo reaguje na grube żarty radzieckiego komendanta, który pokazuje Mikołajczykowi, jak świat będzie wyglądał po wojnie. Mamy zatem przedstawienie, które naprawdę jest przedstawieniem: a ty widzu wybierz, co wolisz. Masz do wyboru zupę z nóg i butów na słodko albo na słono.

Karolina Ćwiek