Wyobraźcie sobie głęboką, intertekstualną refleksję nad nierozerwalnym związkiem metafizyki z polityczną historią państwa oraz narodu wyrażoną dowcipnie, odważnie, a jednocześnie z wielkim wyczuciem przez wnikliwego obserwatora i uczestnika otaczającej nas współczesności. Co powstanie? Kushnerowskie "Anioły w Ameryce" zestawione z prowokacyjną "Dogmą" Kevina Smitha, czy raczej romantyczny epos i religijne misterium, wystawione w Latającym Cyrku Monty Pythona?

Co tak naprawdę znaczy powiedzieć dziś w Polsce, że "Bóg umarł"? Co ta śmierć, fundamentalna z punktu widzenia etycznych rozważań zachodniej cywilizacji, zmienia dla mieszkańca kraju nad Wisłą? Czy kogoś dziś takie pytanie jeszcze w ogóle zajmuje?

Te pytania stawia sobie i nam Marcin Liber spektaklem "Na Boga" zrealizowanym w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Głęboko oczyszczający jest efekt spotkania jednego z najzdolniejszych reżyserów młodego pokolenia, dla którego Polska pozostaje tematem najważniejszym, z tekstem Jarosława Murawskiego: błyskotliwym, zakorzenionym w literackim kanonie zachodu, nawiązującym do tradycji romantycznej, myślowo precyzyjnym, a jednocześnie konsekwentnie ludycznym, momentami wręcz rubasznym.

Niezwykła wyobraźnia i wirtuozerska niemal sprawność Libera w konstruowaniu efektownych, zapadających w pamięć, a jednocześnie niepozbawionych głębi scen, w połączeniu z minimalistyczną, składającą się z zaledwie kilku elementów scenografią, zdradzającą umowność teatralnej przestrzeń, przywodzącą na myśl Dogville – miasteczko z filmu von Triera, tworzą sceniczną rzeczywistość, który pochłania widza bez reszty. Z pomocą światła, świetnych kostiumów oraz sugestywnej muzyki stajemy się uczestnikami ponad trzygodzinnej teatralnej podróży śladami figur i tematów organizujących naszą zbiorową wyobraźnię.

Spektakl składa się z III aktów, w których kolejno, niczym w teatrze romantycznym, przenosimy się w miejscu i czasie. Rozpoczynamy tę podróż na zapyziałej prowincji polskiej, wciąż jeszcze rozdartej pomiędzy pogańskim przesądem a rzymskokatolickim dogmatem. Oś pierwszego aktu stanowią osobiste rozterki księdza Grzyba (w tej roli Rafał Kosowski), którego ambicje rozbudzone w czasie teologicznych studiów, boleśnie tłamszone na prowincjonalnym probostwie, mogą wreszcie ulec spełnieniu za sprawą biskupiej nominacji. Mogą, o ile uda się wybrnąć księdzu z niezręcznej, trącącej wszak wściekłym antysemityzmem i nielicującej z powagą "świętego Kościoła Rzymskokatolickiego", historii z wielkopiątkowym neopogańskim wodzeniem Judasza (w tej roli Ryszard Węgrzyn)…

W tym miejscu do akcji wkracza, przypominająca nieco świtę Wolanda, ekipa upadłego Anioła, uobecniona w żądnej sensacji ekipie telewizyjnej (nie do końca wiadomo czy tej prywatnej, czy też o zgrozo, misyjnej), proponując skażonemu grzechem kolaboracji Grzybowi pomoc. Kariera biednego Żyda lżonego przez polski tłum nabiera przy odpowiednim wsparciu medialnym rozpędu…

Wydarzenia śledzi – niby na żywo, niby za pośrednictwem telewizyjnego ekranu – "typowa Polska rodzina". Rodzice (Irena Wójcik oraz Włodzimierz Dyła), nieco przaśni, religijni, ale równocześnie przewrotnie zdystansowani wobec klerykalnego dogmatyzmu, oraz dwójka dorosłych już dzieci (Rozalia Mierzicka i Czesław Skwarek): sceptyczny syn marnotrawny z puszką piwa w ręku oraz córka, o dziwo bezpretensjonalna w swej autentycznej religijnej egzaltacji.

Wprost ze śląskiej wsi przenosimy się na salę sądową, by stać się publicznością procesu, jaki Judasz wytoczył stwórcy. Koronnym świadkiem oskarżenia jest ksiądz Grzyb. Grzechy, jakich dopuszczano się w Imię Boże w ostatnich tylko stuleciach, brzmią straszliwe. Przy nich antysemickie wywody chwalącego narodowy socjalizm Prymasa Wyszyńskiego okazują się niewinnymi błędami młodości. Okazuje się, że celem całej tej "szopki", której proceduralne braki i nadużycia, głośno wypomina jedynie lewicowa działaczka, ma być wyrwanie ludu polskiego z okowów religijnej ciemnoty. Jednak zanim zapadnie wyrok, wszyscy przeniesiemy się za sprawą terrorystycznego aktu z powrotem w zaświaty. A umarły Bóg powróci, tym samym krzyżując plany grupie politycznie uświadomionych patriotów, którzy w jego miejsce szybko i sprawnie umieścili na ołtarzu mityczną, sięgającą od morza do morza Wszechpolskę.

Reżyser wnikliwie portretuje okrutne mechanizmy prymitywnej wspólnoty, w której subtelne rozważania etyczne ustępują miejsca prostym, bipolarnym strukturom, czytelnym opozycjom, stadnym instynktom. Jednocześnie jest świadomy źródeł owego zapętlenia. Siłą wałbrzyskiego spektaklu (poza świetnie działającą machiną inscenizacyjną oraz niezwykłym tekstem, przypominającym na zmianę ludową przypowieść filozoficzną i drapieżną humoreskę, mocno zakorzenioną we współczesności), jest aktorstwo: wyraziste, zespołowe, swobodne a jednocześnie przejmujące i pełne napięcia.

W spektaklu Libera nic nie jest oczywiste. Bo choć niebo nie jest puste, zamieszkują je, podobnie jak naszą przestrzeń symboliczną, postaci przedziwne. Pragnący wyzwolić się z dojmującego, wiecznego poczucia winy Judasz, wypełniający przecież jedynie boski plan, lewicowa działaczka broniąca uczciwości procesu Stwórcy, autentyczna i szlachetna wiejska dziewczyna, sprzeciwiająca się zawłaszczeniu religijnych symboli dla politycznych potrzeb.

Liber i Murawski stawiają istotne pytania o rolę wielkiej narracji religijnej w konstruowaniu naszej tożsamości zbiorowej oraz o miejsce etycznych rozważań w życiu wspólnotowym. Każąc tym samym przyjrzeć się wnikliwie zarówno naszej narodowej tradycji, jak i byle jakiej współczesności. Mówią o Polsce i polskiej religijności ludowej boleśnie i gorzko. Oglądając wałbrzyski spektakl, zauważamy, że wszystkie te filozoficzno-teologiczne rozważania, fundamentalne pytania o wolność, o dobro i zło, winę i przebaczenie stają się pożywką dla ideologicznych sporów, narzędziem wzajemnego uprzedmiotowienia, odrzucenia innego, obcego , a nie poszukiwania jego podmiotowości. Ta religijność, wciąż jeszcze stanowiąca istotny element porządku symbolicznego, trwa w najlepszym razie w płytkim, jarmarcznym wydaniu, jako proteza dla narodowych kompleksów, jako plebejski teatr chorągiewek, medialnych kaznodziejów, w najgorszym zaś – jako opresyjny i matrycujący element doraźnej i partykularnej walki politycznej, jeden z fundamentów szkodliwej i wykluczającej martyrologii.

W brawurowym monologu końcowym, zmęczony naszym rodzimym mesjanizmem Stwórca, dobitnie pokazuje nam, jak poczucie niczym nieuzasadnionej wyjątkowości, stanowiące idealną wymówkę dla intelektualnego i moralnego lenistwa, przyczynia się do degeneracji wspólnoty pojęć oraz idei. Jest w tej ponurej diagnozie, podobnie jak w całym tym szalonym spektaklu, coś z Wyspiańskiego i z jego "Wesela".

W warstwie uniwersalnej, "Na Boga" mówi o czymś może nawet ważniejszym. O tym, jak łatwo skłonni jesteśmy zrezygnować z zadawania pytań, z poszukiwania prawdy na rzecz łatwych, prostych, gotowych rozwiązań i recept, które ktoś, najlepiej w łatwo przyswajalnej i niezbyt głębokiej formie, nam spreparuje.

I czy tak spreparowana, pusta w gruncie rzeczy i martwa struktura, przybliża nas do prawdy, drugiego człowieka, Absolutu, czy raczej od nich oddala?

Michał Centkowski
Nowa Siła Krytyczna
31-10-20