Ten spektakl nie mógł chyba nazywać się inaczej. Goethe-Institut jest partnerem Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, premiera przedstawienia Cezarego Tomaszewskiego odbywa się w czasie polsko-niemieckiego projektu „Z OGNIEM W GŁOWIE”, współfinansowanego przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej. Stworzenie w Wałbrzychu „Instytutu Goethego” ma więc sens wieloraki – gdzie, jak nie na Dolnym Śląsku, miałaby zostać powołana kolejna filia niemieckiego mecenasa w Polsce? Ironiczny tytuł spektaklu Tomaszewskiego od razu, choć mimochodem, uruchamia skojarzenia z, mimo wszystko, hojnym sponsoringiem niemieckim w polskiej kulturze.
Ale spektakl jest nie o tym. Powołany na scenie Instytut Goethego ma nie tyle się zajmować promocją niemieckiej kultury w Polsce i dotowaniem przedsięwzięć kulturalnych na Dolnym Śląsku, ile badać twórczość swojego patrona.
A więc Goethe. Niby nikogo nie zabił, a zabił wielu. Nieszczęśliwie zakochanych, którzy, zdesperowani, strzelali sobie w głowę. Żniwo było obfite, a właściwy sprawca zbrodni nigdy nie został ukarany.
Więc teraz nadarza się okazja, bo oto na zaproszenie Johanna Wolfganga von Goethego do Zamku Książ pod Waldenburgiem (Wałbrzycha) zaproszonych zostaje sześć osób, postaci o znaczących imionach nawiązujących do niemieckiego romantyzmu (Sara Celler-Jezierska, Rafał Kosowski, Dariusz Maj, Filip Perkowski, Dariusz Skowroński i Piotra Tokarz). Ma się tam odbyć czytanie performatywne „Cierpień młodego Wertera” – książki, z której wzięła się moda na łączenie niebieskiego fraka i żółtej kamizelki, lecz także na nieszczęśliwą miłość, której tragicznego, ale i romantycznego, rysu dodawały samobójstwa młodych mężczyzn. Przybyłych w imieniu gospodarza podejmuje czarnoskóra lokajka Gefühl – w tej roli Weronika Krówka, tradycyjnie już w spektaklach Tomaszewskiego akompaniująca na pianinie. Czytanie jakoś nie idzie, mimo że zaproszeni goście bardzo się starają. Wszyscy czekają na Goethego; zniechęceni jego nieobecnością niektórzy chcą wyjeżdżać. Szybko okazuje się, że żaden bus tu prędko nie przyjedzie, na zewnątrz sypie śnieg, więc nie pozostaje nic innego, jak zostać w środku, choć atmosfera robi się coraz bardziej niezręczna.
Jeszcze dziwniej robi się, gdy jeden z uczestników czytania pada otruty. Naraz z czytania „Cierpień młodego Wertera” przenosimy się w sytuację znaną z powieści Agathy Christie, w której to jej ulubiony detektyw, Herkules Poirot, spektakularnie rozwiązywał zagadkę czyjejś śmierci. Wcześniej – zgodnie z powieściową konwencją – paść jeszcze musiała kultowa fraza, że zabić musiał ktoś z obecnych.
Nie inaczej jest w „Instytucie Goethego”. Już wcześniej słynna fraza o tym, że zabić musiał ktoś z nas, zmieniona została w stwierdzenie, że ktoś z obecnych musi być Goethem. Trwają poszukiwania ukrywającego się gospodarza, który szybko okazuje się też mordercą – z kulis, dokąd wychodzą kolejni bohaterowie, słychać kolejne strzały, a w świecącym napisie „WERTHER” gasną kolejne litery. Performatywny scenariusz uruchomiony przez Agathę Christie w powieściach o Herkulesie Poirot staje się osią dramaturgiczną teatralnej zabawy.
Bo spektakl Tomaszewskiego jest zabawą – coraz bardziej absurdalnym działaniom na scenie, na którą zza kulis wracają bohaterowie z przestrzelonymi głowami, towarzyszy koncert piosenek o miłości: Sara Celler-Jezierska i Piotr Tokarz w fantastycznym duecie jako Jane Birkin i Serge Gainsbourg w „Je t’aime, moi non plus” czy „White Christmas” ze śniegiem sypiącym się za oknami w tyle sceny. Wszystko – jak zawsze u Tomaszewskiego – w bardzo precyzyjnej choreografii.
Zabawa jest przednia. „Instytut Goethego” ma lekkość, dużo tu absurdalnego humoru. Koniec końców okazuje się też, kto był sprawcą tych samobójstw, kto jest Goethem. Nie to jest jednak najważniejsze, finał zrywa bowiem logikę całego spektaklu, gdy okazuje się, że wszystkie te męskie śmierci były kompletnie bez sensu, bo prawdziwa miłość łączy tu dwie kobiety – stojąc nad stosem martwych męskich trupów, całują się służąca, pani Gefühl, i pani Leere (Sara Celler-Jezierska) – jedyne kobiety w męskim świecie werteryzmu.
Cezary Tomaszewski po raz kolejny bowiem dokonuje analizy męskości. Po zrealizowanym w Komunie//Warszawa spektaklu „Cezary idzie na wojnę”, w którym rozliczał męskość według kategorii zdolności do służby wojskowej ze straceńczego heroizmu, tym razem diagnozuje w gruncie rzeczy męski narcyzm.
Spektakl Tomaszewskiego jest zabawą – coraz bardziej absurdalnym działaniom na scenie towarzyszy koncert piosenek o miłości.
Pięciu mężczyzn – pięknych i wygadanych – w romantycznych rolach, jako panowie, doktorzy, generałowie o znaczących nazwiskach jak Weltschmerz, Sturm, Drang, jednoznacznie kojarzących się tyleż z niemieckim romantyzmem burzy i naporu i jego fundatorem, ile z męskimi pozami: cierpieniem, bólem istnienia, pieczołowicie pielęgnowanym poczuciem odrzucenia, które skutkuje samobójstwem. A że werteryzm to miłość własna nie ulega właściwie wątpliwości – pięciu panów zajmuje się głównie sobą, nikt z nich nie zwraca uwagi na czarnoskórą lokajkę ani nawet na panią Leere (imię znaczące: „pustka”, a więc puste miejsce w męskim świecie), z której w pewnym momencie panowie robią sobie nawet dywanik, jak z upolowanej zwierzyny; umizgi generała Drang są czystą konwencją, wymuszoną czytaniem „Cierpień młodego Wertera”.
Tak zinterpretowany werteryzm – podbijany współczesnymi piosenkami o miłości, śpiewanymi przez mężczyzn – pozostaje jedynie narcyzmem, tym bardziej idiotycznym, że kosztującym życie. Wiele żyć: na koniec spektaklu wyświetlana jest lista ofiar tyleż spektaklowego Goethego, ile wzoru kulturowego nakazującego młodym mężczyznom w widowiskowy sposób odbierać sobie życie, gdy ich uczucie zostaje odrzucone. Dlatego miłość, która w „Instytucie Goethego” zwycięża, jest miłością nieheteronormatywną, lesbijską, bez żadnego werteryzmu i bez męskiego narcyzmu.