Być teatrem przymierza to jedno z fundamentalnych marzeń dyrektorów wielu teatrów. Teatralnych twórców z jednej strony, widowni z drugiej. Widz, który zasiądzie w takim teatrze doskonale czuje, że to jedno z najważniejszych, wspólnotowych miejsc. Gdzie się mówi o sprawach obchodzących obie strony i mówi się tak, że nikt nie wątpi o wadze spraw. Nierzadko publiczność dziękuje za przedstawienia oklaskami na stojąco, a aktorzy grają codziennie, jakby zdawali egzamin przed najwyższymi instancjami.
Na Dolnym Śląsku mają w tej kwestii sporo szczęścia. Najpierw trudy budowania przymierza podjął przed dwudziestu laty Jacek Głomb w Legnicy, angażując nie tylko cały swój zespół, ale także bez mała całe miasto. Z mieszkańcami, z przestrzenią, zabytkami, historiami. Z dziejami przypomnianymi, bohaterami odkurzonymi, z opowieściami zmitologizowanymi i codziennymi. Z miejscami w popłochu opuszczonymi, czy powtórnie z nadzieją zaludnianymi. Tak było w „Złym” (1996), w „Balladzie o Zakaczawiu” (2000), we „Wschodach i Zachodach Miasta” (2003) czy w „Made in Poland” (2004) Przemysława Wojcieszka zrealizowanym na nowootwartej wtedy w scenie na Piekarach.
W Wałbrzychu taki teatr można obserwować co najmniej od dziesięciu lat. Pamiętam, jak Piotr Kruszczyński zamówił u Michała Walczaka „Kopalnię” (2004), rok po tym, jak wprowadzał go po raz pierwszy na scenę „Piaskownicą” (2003), właśnie w Wałbrzychu. W „Kopalni” Walczak z Kruszczyńskim zastanawiali się dość zawile nad tym, ile pokładów jest w osobowości człowieka, i jak przez nie brnąć, aby odszukać prawdziwe skarby. Nie padły efektowne odpowiedzi. Dość to było metaforyczne. Na pewno nie publicystyczne, ale nikt nie miał wątpliwości, że chodziło o przyjrzenie się tym, którzy w Wałbrzychu zostali. I to niezależnie od kataklizmów, które na to miasto spadły po rozmaitych reformach z przełomu wieków.
Pamiętam jak Sebastian Majewski w swojej pięcioodcinkowej „Rodzinie Iglaków” próbował wspólnie z widownią zastanawiać się jak żyć w mieście, w którym trzeba zrywać z dziedzictwem kopalń. Opisywał, jak sympatyczna rodzina przybyła z Wrocławia, próbowała najpierw sforsować dziurawe ulice, zmierzyć się z piętnem górniczej miejscowości, z ucieczkami młodych za chlebem, ze smutkiem ogarniającym miasto niczym gęstniejąca mgła. Jak próbowali odnajdywać we wspólnych wycieczkach w nowe miejsca, walczyć o lepszą rzeczywistość dla siebie i sąsiadów. Jak rozmawiali z widzami, jak pili wspólnie herbatę, jak wędrowali razem po ulicach i parkach. Tenże Majewski wybierał do swoich utworów dramaturgicznych zapomnianych, wałbrzyskich bohaterów. Tajemniczą Izę („Peregrynacje Czarnej Izy Wałbrzyskiej 2009” w reżyserii Andrzeja Bartnikowskiego), postać przybyłą nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skąd, trudniącą się nie wiadomo czym, którą wszyscy znali jako miejscową femme fatale i pamiętali, że została uprowadzona w czarnej wołdze. Nikt żadnych szczegółów nie pamiętał. Była i nie była. Albo taki Antek Kochanek, który ma swoją ulicę w Wałbrzychu i został bohaterem autorskiego przedstawienia Majewskiego „Świadectwo wzlotu i upadku wzlotu wzlotu wzlotu upadku i tak dalej Antka Kochanka” (2012 – spektakl dyplomowy studentów IV roku, koprodukcja Wydziału Aktorskiego wrocławskiej filii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie i Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Wałbrzychu). Antek Kochanek nie był w tym przedstawieniu ani historyczny, ani współczesny, ani przesadnie prawdziwy, ani nie do końca zmyślony. Raczej zlepiony z pamięci, fantazji, a może najbardziej z przekory. Przypomnijmy, że spektakl zaczyna się od listu niejakiej Jadwigi Śląskiej, która domagała się od władz miasta zmiany nazwy ulicy, ponieważ: „istnieją przesłanki, znane powszechnie, według których dotychczasowy patron ulicy był komunistą, bękartem, dziwkarzem, żydem, cyganem, pedałem, alfonsem, pijakiem, masonem, a nawet kosmitą”.
Teatr dał widzom barwnych bohaterów. Trochę awanturniczych, tajemniczych, bardzo romantycznych. A sam Majewski chodząc po zapomnianych uliczkach miasta mógł powiedzieć, że „to miasto jest piękne, że mogą się tu dziać cudowne rzeczy. Nawet jeśli są to rzeczy niestworzone. Chciałbym, żeby za kilka lat ludzie chodzili po Wałbrzychu śladami miejskich legend. Tak jak chodzi się śladami Leopolda Blooma po Dublinie”. Żeby pojawiły się tablice: tutaj mieszkał Antek Kochanek a tu zginęła Czarna Iza.
Piotr Ratajczak, jeszcze zanim został szefem artystycznym wałbrzyskiego teatru, zrealizował tu „Bohatera roku” (2009). Spektakl inspirowany „Wodzirejem” Feliksa Falka, rozgrywał się na Sobięcinie, jednej z dzielnic miasta, niegdyś górniczej i przemysłowej, dzisiaj handlowej i rekreacyjnej. Spektakl miał bohatera, prostodusznego „prawdziwka” z Wałbrzycha, który porwany w wir mediów odkrywa, że to wszystko wielka lipa, a niegdysiejszy etos solidarnościowy bezpowrotnie w narodzie, szczególnie medialnym, ginie.
Od tego sezonu Ratajczak jest szefem artystycznym, formułuje programy i pokazuje swój pierwszy, dyrektorski spektakl. Nie sposób nie zauważyć, że w jego deklaracjach programowych jest sporo nowych treści. Powołując się na filmowe, kulturowe, filozoficzne inspiracje odświeża w wywiadach pamięć „kina moralnego niepokoju”, nade wszystko „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza. Pragnie zmienić sposób wypowiadania się w teatrze, rozpocząć nowy rozdział dialogu z publicznością. Bardziej realny, racjonalny, oparty na rozważaniach o tym, jak może funkcjonować i jak faktycznie funkcjonuje bohater, o którym mówi się, że jest „normalny”. Po erze bohaterów niezwykłych przyszedł – jego zdaniem – czas na bohaterów najzwyklejszych. Oznaczać może to także, że dialog z publicznością stanie się bardziej refleksyjny, nacechowany wspólną odpowiedzialnością, albowiem to z „normalnej widowni” będą wywodzili się prawdopodobnie w coraz większym stopniu bohaterowie teatralnych opowieści.
Otwiera ten nowy rozdział spektakl „Wałbrzych. Utopia. 2.039”. Przed dziesięciu laty biblioteka miejska zorganizowała konkurs literacki na wspomnienia wałbrzyszan. Po drodze do premiery były rozmaite próby przekształcenia tych wspomnień w dramat, ostatecznie tekst przygotował Piotr Rowicki, autor wielu utworów, które później realizował Ratajczak. Z różnych wspomnień wykreowano kilka wyrazistych postaci, dodano kreatora teatralnej rzeczywistości (Rafał Kosowski), który niczym zegarmistrz światła wprawia w ruch zegar wiszący nad sceną. Zegar oryginalny o tyle, że idący do tyłu. Albowiem najstarsze opowieści sięgały czasów tuż powojennych, najnowsze początku lat dziewięćdziesiątych minionego wieku. A narracja niekoniecznie przebiegała chronologicznie.
Mamy galerię rozmaitych postaci. Narysowanych przez Rowickiego dość grubą, życzliwą i sympatyczną, a momentami groteskową kreską, nieobciążonych nadmierną oryginalnością, ale być może jakoś reprezentatywnych dla mieszkańców miasta, którzy, szczególnie po wojnie, prawie zawsze byli skądś. Nawet jak byli u siebie od zawsze, to przecież samo miasto przeszło do nowej rzeczywistości, a wraz z nim niektórzy mieszkańcy. Mamy więc przedwojennego, przyzwoitego Niemca (Ryszard Węgrzyn), który jako zdeklarowany socjalista, wytyka ludowej władzy liczne błędy i niedociągnięcia. I mógłby tak bez skutku wytykać całe życie, ale ustrój się zmienił i wałbrzyszanin ruszył na Kubę do kraju prawdziwego socjalizmu, by hodować nową odmianę gołębi: fideliki hawajskie. Mamy górnika z Francji (Tomasz Pisarek), wierzącego przez krótki czas, że socjalizm to prawie ziemia obiecana, ale szybko orientującego się, że nic w nim nie funkcjonuje normalnie. Mamy postać sympatycznego Żyda (Piotr Mokrzycki), noszącego w sobie skomplikowane relacje polsko-żydowskie. Mamy wiecznego, dożywotniego dyrektora od wszystkiego (Filip Perkowski), który jak to każdy etatowy dyrektor nie poraża kompetencjami, za to śmieszy i przeraża. Można na niego liczyć choćby wtedy, gdy w płomiennym przemówieniu zachwala przyszłość miasta dokładnie w momencie, gdy stolica postanawia zamknąć wszystkie kopalnie. Mamy brawurowego człowieka interesu, kombinatora, cwaniaka, cinkciarza i finansistę w jednym, czyli bramkarza w nowo otwartym (a dziś zamkniętym na wieczność) hotelu Sudety (Czesław Skwarek). Mamy przedstawicielkę kresowiaków – kierowniczkę zakładowej stołówki, która nie umie niczego poza blinami ugotować (Rozalia Mierzicka). Mamy arystokratkę z Chełma (Ewelina Żak) i wyrozumiałą żonę i matkę, marzącą w wolnych chwilach o ucieczce do Las Vegas (Karolina Krawiec). Mamy niezmordowaną, wieczną aktywistkę, która z ostateczną i równą determinacja działała najpierw w szeregach Związku Młodzieży Polskiej, a potem w „Solidarności” (Sara Celler-Jezierska).
Mamy zatem relacje z własnego życia wielu postaci. Rowicki i Ratajczak zadbali o to, aby te przekazy nie były patetyczne i nudne. Aby mogły przypominać biografie bardzo zwyczajnych i „normalnych” – jak sami tego chcą – ludzi. Ratajczak skonstruował widowisko niezwykłego rodzaju. Skrzyżowanie podniosłego chorału z wielką rewią. Jak w rewii wszystko toczy się na wielkich schodach, z tłumu wyłaniają się, wspinając na szczyt schodów „głosy prowadzące”, pozostali towarzyszą mu jako chór. Zbiorowa kreacja jest żywa, dowcipna i zrozumiała. Reżyser dokłada starań, ażeby nakreślić obszar normalności, w którym poruszać się mają w najbliższym czasie wspólnie teatr i jego publiczność. Czy ta normalność zostanie zaakceptowana? Czy jest dobrym sposobem dla realizowania kolejnego rozdziału przymierza sceny i widowni? Warto tego życzyć obu stronom.
„Teatr zrealizowanego przymierza”
Andrzej Lis
e-teatr.pl
30-01-2014