Słowa usque ad finem – „aż do końca” – padają na kartach „Lorda Jima”. W spektaklu będącym koprodukcją Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu i Teatru Współczesnego w Szczecinie owa sentencja zostaje wyjęta z całości, powiększona i przemielona w maszynce polskiej wyobraźni zbiorowej. Mit powstańczy, bo to wokół niego rozlega się w przedstawieniu największa wrzawa, przekuto wszakże na prężnie działający przemysł kubeczkowo-przypinkowy, a zatem emblemat definiujący tożsamość wielu młodych Polaków.
W przypadku „Lorda Jima” klucz otwierający interpretację stanowi scenografia Mirka Kaczmarka – na pozór banalna, tautologiczna, redundantna. Ułamek przestrzeni gry zajmuje sfera chirurgiczna, metaliczno-precyzyjna; w centralnej części ulokowano stół, na którym rozkrawa się ciało Jima, by dobrać się do jego galaretowatego, neonowego serduszka. Większa część scenografii przypomina jednak efekt eksplozji w sklepiku kolonialnym bądź muzeum etnograficznym. Na ścianie wiszą sztucery i mapy, dookoła ustawiono globusy, egzotyczne instrumenty, czaszki i wypchane truchła zwierząt. W centrum znajduje się stół, na którym rozsypano plastikowe figurki żołnierzy. Tuż obok całkiem zgrabny model parowca Patna. Gdzieś w rogu wala się pomarańczowa kamizelka uchodźcy, któremu zapewne nie udało się dobić do brzegów Lampedusy. Dalej wzniesienie obite zielonym materiałem, na którym może przycupnąć udręczony wyrzutami sumienia tuan Jim. Z rozprutego brzucha Orientu wylewają się wszystkie możliwe obiekty kolonialnej fantazji. Nie ma tu umowności, przestrzeni dla oddechu. To egzotyczny świat w mikroskali, choć zbudowany wokół powtarzalnych sekwencji; jeden obraz odbija się w niezliczonych kawałkach stłuczonego zwierciadła. Na podłodze wala się błyszczące confetti wymieszane z obrzynkami papieru (w pewnym momencie maszynopis „Lorda Jima” poddaje się mocy przerobowej bezlitosnej niszczarki – nie ma chyba czytelniejszego gestu unieważnienia zwyczajowej interpretacji dzieła).
Dlaczego scenograf zdecydował się na serię uproszczeń i dublowanie znaczeń? Odpowiedź tkwi w słowie „laurka”, czy też, mówiąc bardziej elegancko, „panegiryk”. Nie ulegało wątpliwości, że artystyczna interwencja duetu pilgrim/majewski oprze się na gruntownym przenicowaniu opowieści o bohaterze zmagającym się ze sobą i światem, z honorem pojmowanym subiektywnie i honorem uwarunkowanym powszechnie aprobowanym kodeksem. Dramaturdzy biorą na warsztat dumę granicząca z butą oraz jednoczesny splot przekonań o własnej potędze i miałkości. Brzmi jak wykładnia polskiej mentalności i przygotowanie gruntu pod refleksję nad rodzimą polityką historyczną? Ano brzmi. Spektakl Macieja Podstawnego igra z właściwą krajanom tendencją do stawiania cokołów, klecenia laurek wielkim figurom. Mesjański emisariusz, tuan Jim, tym razem nie objawi się na Patusanie, lecz na wyspie Costa Guano „pod patronatem Światowida”, ulokowanej gdzieś między obskurancką Costa Ricą a będącą znakiem potransformacyjnej prosperity Costa Coffee. Żyzne ptasie guano znane z pierwowzoru staje się swojskim, bogoojczyźnianym bagienkiem, w którym grzęzną walonki. Brzmi jak przykład niesamowitego uproszczenia, ale tak ma być. W końcu laurki, nawet te ironiczne, bazują na trywializacji.
Costa Guano – to inaczej Patria, Rzeczpospolita Cejrowska, którą zasiedlają bose postaci w kwiaciastych koszulach, rozsiadające się na składanych krzesełkach, dzierżące w ręku brewiarze, śpiewające łopatologicznie skonstruowane pieśni pochwalne.
Tej zamkniętej społeczności niepotrzebny jest drugi Mesjasz, ale i tak czeka się na niego jak na, nomen omen, zbawienie. Z pożółkłych już stron „Lorda Jima” wycina się ornamenty na szaty dla bohaterów zbiorowej wyobraźni. Artyści przekazują jasny komunikat – rozpruwamy tekst, wybieramy wnętrzności, skupiamy się na tych aspektach, które nam odpowiadają. Owszem, to przykład pisania pod tezę, ale jest to dyktando całkiem smaczne, a momentami nawet porywające.
Nim twórcy przejdą do rozpłatania powłoki „Lorda Jima” i wysnucia własnej interpretacji wyrastającej z krytyki dyskursu prawicowego i namaszczania kolejnych żołnierzy wyklętych, zaoferują widzowi rodzaj bryku z nieco już przykurzonej powieści. Na początku kurtyna wykonana z folii zasłania resztę przestrzeni gry. Zasiadający na kuriozalnym tronie Maciej Litkowski inicjuje widowisko monologiem poświęconym psu zabłąkanemu w sali sądowej. Oskarżony Jim żywi przekonanie, że właśnie został porównany do pospolitego kundla. To laleczka ukryta w większej dramaturgicznej matrioszce – odniesienie do polskiego kompleksu ofiary. Choć wątek – urojonej czy nie – wiktymizacji nie będzie już później rozwijany, ów początek ustawia jednak konkretną perspektywę. Paw narodów najwidoczniej pielęgnuje w sobie masochistyczne poczucie niższości.
Opada prowizoryczna zasłona z folii. Oczom widzów ukazuje się Lord Jim grany przez Piotra Tokarza – w książce funkcjonujący jako młodzieniec, tu już nieco starszy, schorowany, w sterylnym białym stroju, usadzony na wózku inwalidzkim. Niebawem wyląduje na stole, na którym odbędzie się sekcja zwłok – lub operacja ratująca życie (proces dekonstrukcji tekstu może się jawić zarówno jako zombifikacja trupa, jak i proces ocalania najważniejszych treści z nieco anachronicznego już tekstu). Jim to bohater na emeryturze, w mocno nadwątlonej glorii, poddawany liftingowi przez zespół medyków. W pewnym momencie pochylający się nad ciałem zespół utworzy formację przypominającą Rembrandtowską „Lekcję anatomii doktora Tulpa”. W tej części spektaklu próżno oczekiwać finezyjnego rozpracowania węzłów fabularnych dzieła Korzeniewskiego. Dramaturdzy, mówiąc wprost, stają okoniem; przechadzająca się po scenie w fartuchu chirurga Karolina Krawiec przedstawia maksymalnie uproszczone, podane w punktach streszczenie wydarzeń rozgrywających się na parowcu Patna (czy, jak właściwie powinniśmy mówić, „Patria”, co sugerują niektóre opracowania krytycznoliterackie). Po bryku z Conrada następuje swoiste show wymiaru sprawiedliwości – Barbara Lewandowska, jako wysłanniczka Temidy w peruce i ciemnych okularach, wygrywa pasaże na pianinie. Przy tym podsumowuje działania oskarżonego Jima, kończąc każdy segment swojej wypowiedzi suchą oceną: „prawda” lub „nieprawda”. Nie chodzi w tym wszystkim o zgłębianie struktury powieści czy pogłębiony dialog, jedynie doraźne naświetlenie całej problematyki, binarny układ, prosty rozrachunek wpisany w kategorie tak-nie. Konflikt moralny protagonisty nie stanowi bynajmniej przedmiotu zainteresowania twórców.
Pierwsza część może nieco konfundować i zaciemniać główną myślą spektaklu. Błyszczące puzdro pełne rozmaitych odniesień i parodystycznych igraszek otwiera się w pełni dopiero w części drugiej. To rzeczywistość tuana Jima zesłanego na wspomniane już Costa Guano – Polski oglądanej oczyma antropologa z zewnątrz, przez szkiełko stereotypu, z odwróconej kolonialnej perspektywy. Nie bez przyczyny szyję rodaka wieńczy egzotyczny kwiatowy wieniec, a wypiętą pierś zdobi stylówka etno. Ikonografia spektaklu jest jednak zdominowana przez gesty i obrazy zaczerpnięte ze swojskiego repertuaru symbolicznego – dłonie składane na piersi w geście szacunku, częstochowskie rymy wyśpiewywane z modlitewnika, biało-czerwone szarfy i naręcza kwiatów w tej samej kolorystyce składane na ręce przybysza z planety Zbawienie (plus ofiara z pluszowej zwierzęcej tuszy jako uniwersalny gest rytualny). Wcielający się w Jima Tokarz tworzy interesującą rolę. Małomówny, przaśny, prostolinijny, nieco zagubiony, z tikiem mrużenia oczu i ostrożnym gestem uniesienia ręki w akcie powitania. Z pozoru zahukany, ale bez większego oporu daje się ponieść w lektyce. Z pewnością dobrze leżałby mu w dłoni długopis z papieskim wizerunkiem.
Żyjemy z najlepszym z możliwych światów, powiedział niegdyś Leibniz; trawestacja tych słów staje się refrenem jednej z obywatelskich pieśni, towarzyszącej oprowadzaniu przybysza po wielkiej Guano-Patrii. W tym momencie rozpoczyna się intertekstualny sparing. Jim wdaje się w dyskusję z Raskolnikowem – z tej nici dałoby się wysnuć osobny spektakl o granicach subiektywizmu moralnego, choć póki co owa polemika utyka na poziomie doraźnej anegdoty. Pojawia się postać uchodźcy w kapoku konfrontującego się z niechęcią ze strony przedstawicieli „przedmurza chrześcijaństwa”. Ze sceny rozlega się również wykonanie The End Doorsów, uzupełnione rzutowanymi na ściany kadrami z Czasu Apokalipsy, będącego przecież luźną adaptacją wątków Jądra ciemności (w tym quasi-pacyfistycznym manifeście zawiera się pierwiastek ironii; Baudrillard pisał niegdyś o prawdziwym napalmie zrzuconym na lasy w trakcie kręcenia filmu Coppoli, rekreacja piekła uwiarygodnia obraz piekła – wszystko po to, by uwznioślić wizję wojennej zawieruchy). Do tego dochodzą nawiązania do „Popiołu i diamentu” czy „451 stopni Fahrenheita”. Trochę dużo kitu w tej konstrukcji, ale na szczęście wszystko trzyma się kupy.
W finale klaruje się puenta scenicznego zamieszania. W pewnym momencie pada rozkaz zejścia do kanałów – wszak „kanały to taktyka honorowa i wspaniała”. Aktorzy nakładają powstańcze opaski, strzelają z wyrzutni confetti, wymachują szablami. Zakończenie jest dość łatwe do przewidzenia. Oto tuan Jim staje się symbolem wielkiego mitu powstania – przetworzonego przez postpamięć, poddanego mechanizmom rynku, przekształconego w fakt popkulturowy, o czym zresztą świetnie pisał Marcin Napiórkowski. Przyznam że – nawet już nie publicystyczne, a komiksowe – ujęcie polskich fantazmatów wyjątkowo się broni. To kolorowy, uproszczony, lecz również i błyskotliwy kawałek opowieści o Polakach zaszpuntowanych w swoim światopoglądzie, łaknących autorytetu, lepiących coraz to nowe cokoły – nieraz i z guana.
Dlatego razi mnie samo zakończenie spektaklu, w którym twórcy wyłamują się z rozkosznej ilustracyjności i konwencji pastiszu, dryfując ku tonom serio. Jedna z wykonawczyń wygłasza cokolwiek łzawy apel o zachowanie przytomności umysłu, strącenie bohaterów z postumentu i wyrwanie się ze świata malowanego sepią. Prowizoryczna odezwa do naiwnego „polactwa” nieco godzi w inteligencję i trzeźwość umysłu przeciętnego odbiorcy (i nie, banał raczej nie jest w stanie nakłuć jego dobrego samopoczucia, tym bardziej ubóść sumienie). Nie zmienią tego nawet wręczane widzom ironiczne reprodukcje „świętego Jima”, przyglądającego się bacznie spod czupryny okolonej aureolą. Niestety, wymowa skądinąd niezłego spektaklu paradoksalnie nieco traci na końcowym manifeście, który ostatecznie obraca się w popis i fanfaronadę. Pewne sprawy nie są tak proste, jak by się mogło wydawać.
Confetti i obrzynki (Lord Jim)
Agata Tomasiewicz
www.e-splot.pl
02-02-2018