Budził się i zasypiał. Na stojąco, na i siedząco – w snach widział ukochaną matkę, dobre życie, które kończyło się koszmarnym wybudzeniem. Bohater „Good Night Cowboy”, koprodukcji Teatru w Wałbrzychu oraz Teatru WARSawy, grany przez debiutanta, charyzmatycznego Juliana Swieżawskiego, przypomina Mikę’a Watersa z kultowego „Mojego własnego Idaho” Gusa Van Santa. W Świeżawskim jest ta sama dzikość zderzona z poezją. Początek spektaklu zbudowanego jak zawsze w wypadku tekstów Julii Holewińskiej na ciągu inspiracji filmowych, literackich i muzycznych jest brawurowy. Świetnie wymyślony przez reżysera Kubę Kowalskiego, wymykający się jakimkolwiek stereotypom. Świeżawski, jak niegdyś Phoenix, gra gejowską dziwkę raczej niereglamentującą klientów. Hajs przyda się na fajki, narkotyki albo na kino. Bo nocny kowboj z Wałbrzycha jest również przysięgłym kinomanem uwielbiającym zwłaszcza westerny oglądane w towarzystwie transseksualnego współlokatora we wspaniałej, zdyscyplinowanej kreacji Rafała Kosowskiego. Patrzy się na tę galopadę emocji z ekscytacją. Tym bardziej żal, że ostatnie kwadranse spektaklu psują świetne wrażenie. Kompletnie poroniona jest publicystyczna scena o uciśnieniu gejów w Polsce oraz wyjaśniający wszelkie pytania dęty finał jak z psychoanalitycznego koszmarku dla opornych. Nie wszystko trzeba wyjaśniać. Kowboj obroni się sam.