Najbardziej osobiste do tej pory dzieło Pawła Demirskiego czyli sobotnia premiera Dramatycznego "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" to rozliczenie dramaturga z rzeczywistością życia artystycznego w Polsce. Rozliczenie bolesne w którym kompleksy przeplatają się z autoironią i aspiracjami. Hermetyczny spektakl dla wybranego widza, który lubuje się w niuansach i demonach kultury wysokiej, zaserwowanej w slapstickowym wydaniu.

Paweł Demirski po raz kolejny wyrzygał swoje demony. Dosłownie i w przenośni. Po pierwszej godzinie przedstawienia, można odnieść wrażenie, że enfant terrible wśród młodych, polskich dramaturgów w swojej najnowszej produkcji rozlicza się z każdym kto kiedykolwiek nadepnął mu na odcisk lub stanął na drodze do upragnionych splendorów. Po pełnej krwawych gagów, plucia i rzygania hekatombie w "Niech żyje Wojna" wespół z reżyserką Moniką Strzępką, wrocławianin tym razem zaserwował widzom opowieść o "architektach naszej wyobraźni", którzy już dawno spadli z cokołów, o frustracjach młodych twórców próbujących się przebić do main-streamu i o niezgodzie na zastaną rzeczywistość. Rewolucja to jednak kawiarniana, bo narzekania bohaterów sztuki na sposób finansowania kultury w Polsce i brak przyzwolenia tzw. establishmentu na rozwinięcie skrzydeł przez zbuntowaną awangardę, nieco kłóci się z rzeczywistością. To przecież państwowy teatr za państwowe pieniądze realizuje opowieść o cierpieniach młodego twórcy. I być może faktem jest, że większość polskich scen ciągle wałkuje klasykę w tiulach i koronkach, ale to właśnie twórcy pokolenia 30-latków jak Jan Klata, Maja Kleczewska czy właśnie Demirski stają się dzisiejszymi architektami wyobraźni młodego pokolenia widzów teatralnych. Świadczą o tym chociażby rzesze fanów, którzy żywo i regularnie komentują ich twórczość na facebooku. To właśnie oni są dziś main-streamem polskiej kultury, twórcami o których się mówi, pisze i których się nagradza i wcale nie jest im do tego potrzebna Warszawy i tamtejsze sceny. Najciekawsze realizacje teatralne odbywają się dzisiaj poza rzeczywiście skostniałą stolicą. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że gdy duet Strzępka-Demirski wystawi w końcu jedno ze swoich dzieł (wśród których są przecież literackie perełki), w upragnionej Warszawie, to dojdzie do jakieś kulturalnej rewolucji. Prowincja to przecież jedynie stan umysłu, na co dowodem mogą być chociażby wydawane przez ogólnopolskie wydawnictwa i w dużych nakładach książki pisarzy pochodzących z Wałbrzycha, czy świetnie sobie radzący, jeden z najlepszych teatrów dramatycznych w Polsce.

W "Andrzeju" boli całkowite i w stylu iście stalinowskim odrzucenie pokolenia mistrzów i ich dokonań, którego symbolem jest bezczeszczenie zwłok legendarnego twórcy, tytułowego Andrzeja. Mistrz zostaje zdeptany także dosłownie kiedy na scenę spada deszcz książek po których chodzą zarówno aktorzy jak i widzowie. Niszczenie książek to rzeczywiście element każdej rewolucji, ale jakoś niezręcznie mi było deptać po Dostojewskim.

Dopiero w drugiej połowie ponad trzygodzinnego spektaklu, w scenie z misiami-pluszakami zauważalna jest w tekście dojrzała autoironia, ale także gorzki humor połączony z pewną nonszalancją, które doskonale interpretuje świetna Agnieszka Kwietniewska. To właśnie aktorki i role kobiece są jedną z silniejszych stron sztuki. Ukłon w stronę Strzępki, że tak umiejętnie "prowadzi" swoje bohaterki. Kwietniewska jako zblazowana diwa narodowego teatru, nerwowo paląca redaktorka czy cyniczny, pluszowy "odrzucony pieszczoch" kradnie całe przedstawienie. Podobnie rewelacyjna jest klasycznie piękna Mirosława Żak, która imponuje głosem, dykcją i przeszywającym spojrzeniem szalonej artystki. Na awangardową gwiazdę wyrasta także wolny strzelec Włodzimierz Dyła, który w roli Kazimierza jest chyba najlepiej obsadzoną męską rolą przedstawienia. Cieszy także gościnna obecność emerytowanych aktorów wałbrzyskiego Teatru Lalki i Aktora Jerzego Gronowskiego i Sabiny Tumidalskiej, którzy z dystansem i humorem wcielają się w "aktorów prowincjalnych" cokolwiek to znaczy. Odkryciem są również możliwości wokalne Daniela Chryca i Mirosławy Żak, które pokazano w całej okazałości i z techniczną precyzją realizatorów dźwięku.

Mateusz Mykytyszyn
Nowe Wiadomości Wałbrzyskie
27 maja 2010