„Betlejem polskie” w reżyserii Wojciecha Farugi zostało zrealizowane jako swoisty współczesny remake sztuki Lucjana Rydla, która miała premierę w 1904 roku w Krakowie. Jednak reżyser świadomie zdjął ze swoich barków nakaz spektaklu o ideologii patriotycznej, tutaj ironicznie puszcza do nas oko, badając nasze reakcje na tą komiczno – tragiczną diagnozę narodowej religijności.
Zarówno postacie, jak i miejsce akcji zostało uwspółcześnione. Rzecz dzieje się w świetlicy miejscowej parafii czy domu kultury, która niczym magnes przyciąga lokalnych oszołomów i fanatyków. Ich, posługując się profesjonalnym slangiem, couchem( Filip Perkowski) jest psychiatra i terapeuta grupowy ze stolicy, który musi w ramach praktyki spróbować pomóc samotnym i pogubionym ludziom z prowincji. Postacie niczym marionetki z jasełkowych teatrzyków pojawiają się po kolei i obwieszczają kolejne cuda. Anemiczna i histeryczna Sylwia ( świetnie udająca niewinnie głupią, Rozalia Mierzicka), uważająca się za wcielenie Matki Boskiej, której w czasie badania ginekologicznego cyniczny lekarz( Ryszard Węgrzyn) oznajmia fakt zajścia w ciążę. Jej pewność, że jest to efektem niepokalanego poczęcia, a zarazem niemożność odnalezienia się w „boskim” image, do którego przygotowywała się niczym współczesne celebrytki za pomocą kolejnych upiększających operacji plastycznych, uwypukla jej bosko – ludzką dychotomię. W litanii najgłupszych dowcipów katolickich obnaża polską hipokryzję religijną, „niedzielne chodzenie do kościoła”, po którym już można swobodnie grzeszyć. Samozwańcza liderka „oazowej” grupy w sztywnej białej bluzce i grzecznej fryzurze ( Mirosława Żak) okazuje się być śmiertelnie przerażoną swoją chorobą kobietą. Jej charyzmatyczność jest śmieszna i kabotyńska, nic dziwnego, że nikogo nie przyciąga, fałszując nieudane pastisze światowych przebojów z doklejonymi słowami religijnymi.
Gdzieś w tle brakuje tylko Chrystusa ze Świebodzina i fosforyzujących, plastikowych figurek Madonny, bynajmniej nie tej popowej.
Kościół ucieka się nawet do tandetnych pokazów religijnych, gdzie za pomocą balonika i dwóch lalek kreuje się genezis. Telewizyjny wróżbita (prześmiewczy Dariusz Skowroński) już za 10,90 za minutę rozmowy zapewni Ci spowiedź połączoną z psychoanalizą, obwieszczając nieznane koneksje rodzinne. Para sierot (Piotr Mokrzycki i Karolina Krawiec) stoi nieporadnie na scenie i fanatycznie ogłasza dobrą nowinę, gdyż mieli wieści z pierwszej ręki. Ich matka rzekomo pracowała jako sekretarka Matki Boskiej, a więc apokalipsa czy boże narodzenie to tylko kwestia wybrania właściwego numeru. Najlepiej zaczynającego się od 0700.
Kolejną ofiarą winy i poświęcenia w myśl przykazania „Szanuj Ojca swego i Matkę swoją” jest młoda dziewczyna z ambicjami na karierę zamieniająca się w opiekunkę swojego niedołężnego ojca na wózku. I oto cud się spełnia, ojciec wstaje ku radości wszystkich. Dziękują mu modlitwą, niestety zamiast się w niej jednoczyć, każdy popada w autystyczny trans symbolizujący dążenia do ekumenizmu. Kakafonia i chaos, chwalenie i dziękowanie w obcych, niezrozumiałych językach to najmocniejsza scena spektaklu, jakże potrzebna, gdyż w pewnym momencie trochę groziła mu monotonia. Elementem komicznym były też rankingi jakby wprost z teleturniejów: „Najpopularniejsze miejsca pielgrzymek”, „Lista najczęstszych chorób”, udowadniały tylko jak wiele fobii i traum chowa pod swoją powierzchnią nasze, przaśne chrześcijaństwo.
Świetlicowa Matka Boska w ostatniej scenie drapuje z kurtyny teatralnej szaty błogosławionej dziewicy, czyżby sugerując, że stała się już produktem wizualnej pop – kultury, ikoną równą ze współczesnymi pseudogwiazdkami.
Za wadę spektaklu uważam jego jednowymiarowość, spłaszczenie obrazu polskiego katolika jak we fraszkach Kochanowskiego lub w powieści Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”, hejtującego na forach katolickich. Szkoda, że reżyser nie poszedł bardziej uniwersalnym tropem pierwszej postaci ( poważnej i naukowej Ireny Wójcik), która w wyważony sposób analizowała lokowanie miejsc duchowych mocy tzw. czakramów. Jesteśmy już chyba zmęczeni martyrologią stereotypowej postaci nawiedzonego katolika, potrzeba nam raczej jego liftingu.
Nie można jednak zapomnieć, że takie przejaskrawienia są potrzebne, zapalają się jak czerwona lampka ostrzegawcza przed peregrynującymi obrazami świętych. Wystarczy wrzucić do niej 2 zł.
Justyna Nawrocka
Dziennik Teatralny Wałbrzych
19 grudnia 2015