Całkiem przyjemne lato mieliśmy w tym roku w ostatnim tygodniu października w Radomiu. Śmiejemy się z koleżanką, że jak rok parzysty, jak październik, to czas do Radomia. I jest nam z tym zupełnie nieźle. Pisał Gombrowicz co prawda, że Radom nie jest poematem nawet o poranku. Nigdy nie był i wciąż nie jest – nie da się ukryć. Ale ma Międzynarodowy Festiwal Gombrowiczowski, który mnie do Radomia co dwa lata nieodmiennie przyciąga.
O tegorocznym festiwalu będzie bardzo krótko, bo jako jurorowi nie wypada mi go szczegółowo oceniać. Powiem więc tylko, że istnieje zasada, która mówi, że jeśli na podobnej imprezie zdarzy się chociaż jedno przedstawienie, którego nie widziałeś, a zmieni ono twoje myślenie o temacie albo o autorze i sposobie jego interpretowania, to znaczy, że festiwal był udany. W tym roku w Radomiu była taka inscenizacja – to „Iwona , księżniczka Burgunda” z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu w reżyserii debiutanta Grzegorza Jaremki. Potraktował on najczęściej wystawiany dramat Gombrowicza niekanonicznie, ale w zgodzie z duchem utworu, zachowując też wszystko, co w nim najważniejsze. Iwona w wałbrzyskim przedstawieniu nie jest bezwolną Cimcirymci, manipulowaną przez dwór, a potem bezceremonialnie przez ów dwór uśmierconą. W wersji Sary Celler-Jezierskiej jest świadomą siebie dziewczyną, której bronią staje się ciało i która nie poddaje się regułom dyktowanym przez ogół. Zyskuje drapieżne odbicie w postaci drapieżnego karasia i razem z nim rozbraja panujący niepodzielnie system. Jaremko w dobie #MeToo oraz czarnych protestów opowiada o kobietach, które wybijają się na niepodległość i zyskują podmiotowość. Wałbrzyski spektakl bywa okrutnie śmieszny, ale jego humor podszyty jest rozpaczą. Jest przy tym nadzwyczajnie energetyczny, jak niegdyś wałbrzyska „Iwona…” Artura Tyszkiewicza oraz inscenizacja Grzegorza Jarzyny z krakowskiego Starego Teatru. Praca Jaremki podzieliła i nas, jurorów, i festiwalową publiczność. Dla mnie była odkryciem.
Co jeszcze? Klasyczny, choć brutalny „Trans-Atlantyk” Tyszkiewicza z warszawskiego Ateneum, „Deprawator” Macieja Wojtyszki ze stołecznego Polskiego, który na festiwalu urósł o trzy poziomy, dając wybrzmieć wspaniałemu, autoironicznemu portretowi Gombrowicza, stworzonemu przez Andrzeja Seweryna. Można powiedzieć z zachwytem, że zagrał Seweryn tutaj przedstawienie w przedstawieniu. Kiedyś genialnie czytał „Dziennik” i od tamtej pory Gombrowicz miał dla mnie jego głos. Teraz ma również jego twarz. Wielkie osiągnięcie.
Wychodzę od Festiwalu Gombrowiczowskiego, aby napisać kilka słów o radomskim Teatrze Powszechnym, bo przez październikowy tydzień skosztowałem go w większej dawce niż zazwyczaj. Powie ktoś, że Radom to prowincja, więc i teatr ma prowincjonalny. Nie zgodzę się, gdyż blisko mi raczej do stwierdzenia, że prowincja to nie miejsce na mapie, ale stan ducha i umysłu. Poza tym obecna sytuacja wymusza inne podejście do teatralnej geografii. Nie ma już Teatru Polskiego we Wrocławiu, z ruin dzięki działaniom Rady Artystycznej dźwiga się krakowski Narodowy Stary Teatr. Znalazłbym jeszcze kilka szacownych scen, które abdykowały na własne życzenie i zrobiły miejsce dla innych. I czy nam się to podoba, czy nie, musimy inaczej podejść do naszych podróży, rozszerzać nasze szlaki o nowe punkty. Dlaczego jednym z nich nie miałby być teraz radomski Teatr Powszechny?
Pokazali radomianie na festiwalu nową „Ferdydurke” w reżyserii Aliny Moś-Kerger i bardzo mi się to przedstawienie spodobało. Prawem gospodarza przygotowuje Teatr Powszechny na każdy festiwal własnego Gombrowicza. Dotychczas robił to solennie, korzystał z doświadczenia uznanych reżyserów, choćby Mikołaja Grabowskiego. Efekt zazwyczaj budził szacunek, ale nie przyspieszał tętna. Z „Ferdydurke” jest inaczej. Grają na kameralnej scenie, na tę okazję zamienioną w okrągłą arenę, bez żadnych dekoracji i podpórek. Kiedy aktorzy nie mają swoich scen, nie schodzą z oczu widzom, ale zajmują miejsca wokół owego podestu. Jest ich ośmioro, zwykle wcielają się w kilka ról, dziewczyny grają chłopaków, nie ma to większego znaczenia. Tematem radomskiej „Ferdydurke” jest bowiem dyktat formy, z minuty na minutę przeradzający się w opresję, odbierający podstawy wolności. Wybrzmiewa to w spektaklu mocno, pozwala spojrzeć na klasyczne już dzieło inaczej. Młodzi aktorzy z Kochanowskiego wypełniają je bowiem własnymi emocjami. To widowisko robione bez wyjątku siłami młodych, zwykle tuż albo ledwie chwilę po debiucie. Dlatego idą na całość, jakby od tego wieczoru zależało wszystko. Różnorodne inicjatywy, z konkursem „Klasyka Żywa” na czele, nie ożywiły raczej nowych odczytań polskiego kanonu. Dlatego wróżę radomskiej „Ferdydurke” nie tylko lokalne powodzenie.
W przedstawieniu Moś-Kerger grają artyści związani przede wszystkim z lalkową Sceną Fraszka, która w radomskim Kochanowskim gra przede wszystkim dla dziecięcej publiczności. Patrzyłem na nich z przyjemnością, bo udowadniają, że w wydziałach lalkarskich siła. Pokazali to również „Daszeńką” według Karela Čapka, wyreżyserowaną przez Marka Zakostelecky’ego. Oglądałem ją w któryś z poranków w grupie bardzo, ale to bardzo młodej publiczności, chłonącej każdą minutę skromnego widowiska. Opowieść o piesku, którym opiekuje się troje przyjaciół, którzy z początku woleliby pójść na kręgle, łączy w sobie delikatny humor i cienką linią rysowane walory edukacyjne. Dla młodych aktorów „Daszeńka” przeistacza się w opowieść o budowaniu teatru na naszych oczach. Niewiele oglądam dziecięcych przedstawień, ale to mnie ujęło. Śmialiśmy się w kuluarach, że szkoda, iż „Daszeńki” nie napisał Witold Gombrowicz.
Do szeroko pojmowanej młodzieży adresowano spektakl „Jestem” w reżyserii i z tekstem Andrzeja Sadowskiego. Historię trudnego dorastania młodej dziewczyny, boleśnie doświadczanej przez życie i otoczenie. Trochę za dużo tu nieszczęść, których doświadcza bohaterka, kuleje nieco literacka warstwa niemal monodramu Joanny Zagórskiej. Ale warto obejrzeć go właśnie ze względu na aktorkę. Żarliwą w swej roli, nie bojącą się ostrości, wykrzykującą ze sceny lęki pokolenia.
Rzecz ostatnia to tytuł z najwyższej półki. „Ja, Feuerbach” Tankreda Dorsta w Polsce zawsze i wszędzie kojarzyć się będzie z genialną rolą Tadeusza Łomnickiego, graną w ramach oszałamiającej „końcówki” wielkiego aktora. Przypomnijmy: dwa razy Beckett („Komedia” i „Ostatnia taśma”), Kościuszko w „Lekcji polskiego” Bojarskiej, Bruscon w „Komediancie” Bernharda, wreszcie pokazany w Teatrze TV „Stalin” Salvatore pokazany w dniu pogrzebu Łomnickiego. Nic na to nie poradzimy, że nieudany aktor ze sztuki Dorsta pozostanie dla nas Łomnickim. Nie zmienił tego, mimo pięknej roli, Piotr Fronczewski, i nie zmieni Jarosław Rabenda, grający w przedstawieniu Zbigniewa Rybki. Nie miał zresztą – jestem pewien – takich ambicji. Pokazał Feuerbacha w swojej skali, co wcale nie znaczy, że nie zrobił tego przejmująco.
Rabenda, jedna z najważniejszych postaci radomskiego zespołu, nakłada na tę rolę lata spędzone u Kochanowskiego, ale snuje opowieść o każdym uczciwym rzemieślniku sceny, mającym zbyt rzadko poczucie, że jest prawdziwym artystą. Rabenda akcentuje fakt, że jego bohater przychodzi do świata, którego już nie rozumie, z którym zerwał więź, który go oszukał. Skrachowany człowiek siedem lat temu trafił do domu wariatów, a teraz próbuje za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni. Ale dyrektor Lettau ma go gdzieś. Chamski asystent bez żenady go upokarza. Mimo to radomskiemu aktorowi – świetnemu aktorowi – udaje się pokazać, że Feuerbach nie przegrywa. Może za chwilę przeniesie się w inną rzeczywistość, gdzie zagra wszystkie role i otrzyma aplauz, jakiego tu nie zaznał. Może wróci do domu i puści ukochaną muzykę. Ma w sobie siłę bezprzykładnego dobra i nikt i nic tego nie zmieni.
„Ja, Feuerbach” Rybki to spektakl szlachetny i skromny. Mierzy się z dramatem Dorsta, nie stosując uproszczeń, niczego sobie i nam nie ułatwia. Poważne przedstawienie, uczciwa rozmowa. W ostatnich tygodniach napływają z Radomia same całkiem niezłe wiadomości.