PREMIERA:
22 stycznia 2016r.
na Scenie Kameralnej
Spektakl trwa 80 minut
bez przerwy
PODSTRONA EDU:
https://cienieteatru.wordpress.com/category/cynkowi-chlopcy/
Swietłana Aleksijewicz
CYNKOWI CHŁOPCY
(org. Цинковые мальчики)
przekład: Jerzy Czech
reżyseria: Jakub Skrzywanek
adaptacja: Klaudia Hartung-Wójciak i Amadeusz Nosal
dramaturgia i wideo: Amadeusz Nosal
scenografia i światła: Marcin Chlanda
kostiumy: Karolina Mazur
ruch sceniczny i choreografia: Maćko Prusak
muzyka: Kamil Tuszyński
przygotowanie wokalne: Ewa Gądek
inspicjent: Anna Solarek
zdjęcia: Katarzyna Chmura-Cegiełkowska
obsada: Karolina Krawiec, Rozalia Mierzicka / Angelika Cegielska, Irena Sierakowska, Irena Wójcik, Michał Kosela, Piotr Mokrzycki, Dariusz Skowroński, Czesław Skwarek
Reportaż laureatki tegorocznej Literackiej Nagrody Nobla – Swietłany Aleksijewicz – na scenie Dramatycznego. „W każdej kolejnej książce z uporem robię to samo – zmniejszam historię do wymiarów człowieka” – mówi Aleksijewicz. Opisując radziecką interwencję w Afganistanie przywołuje świadectwa weteranów, pielęgniarek i matek, które odebrały ciała synów, wracające z wojny w cynkowych trumnach. Zderza ze sobą nadzieje i zapał wojenny z poczuciem bezsensu.
U nas to UWAGA! DEBIUT! Jakuba Skrzywanka, studenta krakowskiej PWST.
Historyczną wojnę w pełnym poezji i grozy Afganistanie debiutujący reżyser traktuje jako punkt wyjścia do dyskusji o wojnie jako rozwiązaniu politycznym w ogóle. Wczasach pełnych kowbojów ochoczo głoszących wiarę w rozwiązania militarne, przygotowujemy spektakl antywojenny, młodzieńczo pacyfistyczny i przewrotny. Jak zapowiadają twórcy, czeka nas antywojenny musical, Festiwal Piosenki Żołnierskiej i manifest pokolenia „wojny z terrorem”.
Oddajemy głos młodym, a więc samym zainteresowanym w sprawie odradzającego się na całym świecie i u nas wojennego entuzjazmu.
Prawa autorskie do utworu reprezentuje w Polsce Agencja ADiT
Partner Spektaklu: TAURON Dystrybucja S.A
Teaser spektaklu:
https://vimeo.com/151907721
Komentarze widzów:
Z powodu ochrony przed spamem Twój komentarz zostanie wyświetlony po akceptacji przez administratora strony.
„Si vis pacem, para bellum”, czyli słów kilka o wałbrzyskich „Cynkowych chłopcach”
Pewna maniakalna teatromanka, miłośniczka „naszego” teatru, zadała mi ostatnio pytanie: jak mi się podobali „Cynkowi chłopcy”. Odpowiedziałem, że „nawet” mi się podobali i to chyba dokładnie odzwierciedla moje wrażenia. Powiem tak: obejrzałem sobie tych chłopców dokładnie i kolejny dzień nie mogę sobie miejsca znaleźć. Stąd też potrzeba napisania tego tekstu. Zacznę może od tego, że bardzo pozytywnie oceniam główne przesłanie sztuki, jako antywojennej, od podszewki. To pacyfistyczne, naturalne dla ludzi młodych podejście do życia zrealizowane zostało w inscenizacji, w sposób jasny i dość dobitny. Inspiracji rzeczywiście można doszukiwać się w filmie „The Wall”, ale na pewno nie jest to „protestsongowy” musical. Wogóle nie jest to musical, taki, jak zwykle to sobie wyobrażamy, a i inspiracja „ścianą” też jest raczej luźnym skojarzeniem. Scenariusz sztuki opiera się na prozie Swietłany Aleksijewicz, tegorocznej noblistki w dziedzinie literatury. Tekst zaadaptowany przez Klaudię Hartung-Wójciak i Amadeusza Nosala pochodzi zbiór reportaży o takim samym tytule, których polska premiera książkowa datuje się na sierpień 2015 r. Ale pobrzmiewają w nim też echa innych reportaży autorki. Dobrze znam klimat tych tekstów, ten rodzaj „opowieści plemiennych”, które miewają miejsce zarówno przy ogniu, jak i przy wigilijnym stole. Całkiem nieźle orientuję się też w tematach afgańskich, sowieckich i postsowieckich. Głównie z reportażu (m.in. Hugo-Bader, Aleksijewicz, Miecik, inni). Pomaga mi ogólna wiedza na temat „sowieckiego stanu duszy” (np. Stasiuk, Piasecki, T.Tołstoj, Jerofiejew). Dobrze pamiętam, oglądane w telewizji, obrazki tańczących z kałasznikowami Mudżahedinów i poczucie grozy, jakie mi przy tym towarzyszyło. Poznałem nieźle podłoże polityczno – ekonomiczne konfliktów z udziałem ZSRR a potem Rosji. Wiem, o jak wielką grę wtedy chodziło i jakie figury były na szachownicy (analogia szachów jest tu, w sam raz świetnie pasująca). Znam problematykę syndromu pola walki i syndromu stresu pourazowego (temat świetnie poruszony na przykład u Jagielskiej – stąd wstrząsnęła mną rola matki „afgańca”). To wszystko raczej literatura faktu, niż estetyki. Faktu wstrząsającego, poruszającego, budzącego współczucie, tworzącego w człowieku odniesienia dramatyczne i trudne do ogarnięcia, czasami. Przynajmniej ja tak mam. Te tematy mnie nie śmieszą, ni cholery. Widza, w tematykę świetnie, choć płytko wprowadzą: króciutki film wyświetlany przed spektaklem i nieźle opracowane materiały drukowane. Widzowi przydałoby się jednak wstępne przygotowanie, chociażby przeczytanie książki Akeksijewicz.
Do teatru szedłem „z duszą na ramieniu”. Nie miałem odwagi obejrzeć premiery, ale ciężko było mi oprzeć się zaproszeniu na 24 stycznia. No, i poszedłem. Z ciekawością dziecka, ale też obawami. No, i przeżyłem ciężko, do dziś przeżywam ciężko (jak zaznaczyłem już we wstępie). Rzecz pozostaje w człowieku i ciężko się jej pozbyć, co twórców zapewne ucieszy.
Wrażenia ze spektaklu? Mieszane. Od zachwytu po wściekłość, czy odwrotnie. Lubię „Szaniawskiego”, od bardzo dawna i to mi wiele ułatwia. Moją ostrożność prędko zastąpiło więc nieodparte zainteresowanie, wzmożone jeszcze zetknięciem się ze scenografią Marcina Chlandy. Zetknięcie fizyczne, bo trzeba przejść niemal przez nią. Prosto, wielofunkcyjnie, od początku przyciąga uwagę. Zwłaszcza ta dominująca folia, irytująca, połyskująca, ale świetnie grająca ze światłem i multimediami. Człowiek początkowo nie wie, czy przystanek to, czy hangar. Czy to prażące słońce, czy piach po horyzont, czy krajobraz księżycowy, czy kaukaski. A może po prostu horyzont dla manekinów na wystawie w supermarkecie. Bo aktor jest na scenie przed widzem i tam nań czeka, niczym element scenografii „egzemplarz pokazowy”. W pełnym rekwizycie niemalże. Skromny dość, acz pełny anturaż stanowią łuki hangaru i cynkowane skrzynie. Te, stają się to ławką w samolocie, to stołem pucowanym pieczołowicie przez „Rurka” w spódnicy, to operacyjnym, w końcu „sprzętem okołofuneralnym”. Proste i dobre, a dobre, bo proste, tyle.
Pierwsza scena wprowadza w nastrój groteski, raczej gorzkiej, jak się prędko okazuje. Stanowi świetne wprowadzenie motywu tanu, który to motyw jeszcze się powtórzy i to z hukiem. Widzowi automatycznie nasuwają się malarskie skojarzenia, nawiązujące do „fin de siecle”. Pierwsze oburzenie przychodzi jednak dość szybko. Już na początku poczułem pewną dozę goryczy. Jak bym po gębie dostał. Może nie piąchą – tak to nie. Ale rękawicą na pewno. Rękawica strzeliła w gębę, spadła, a ja zastanowiłem się czy siedzieć do końca, czy odegrać swój akt (oburzenia): podjąć ją i wyjść.
Zostałem, bo zadziałało znane mi (słuszne poniekąd) założenie, że dobra sztuka musi budzić emocje, kontrowersje, czasem nawet skrajne. Nie odnajduję w nim, jednak do dziś usprawiedliwienia dla faktu, że ktoś w paru sprawach grubo przesadził. Przynajmniej w moim odczuciu. Czemu tak myślę? Ano dlatego, że wyzwanie zostało rzucone, ale tu się przecież żadna dalsza, publiczna debata nie odbędzie. Sądzę, że nie przetoczy się przez media fala dyskusji o tym, jak to „Szaniawski” sprowokował. Raczej nie zajmą się tym nasze „tabloidowe” media, ważni i znani krytycy życia publicznego. Nikt nie wyciągnie oskarżycielskiego palucha w geście „A co Ty zrobiłeś dla realizacji planu?”. Nikt nie będzie miał okazji wyjaśnić: sprowokowałem, bo taka była potrzeba. A przesadzili wyraźnie, albo autorzy scenariusza, albo to reżysera poniosło. Któregoś na pewno.
Czemu, bowiem służyło wymienienie jednym tchem AK, WaffennSS, i vietcongu? Czemu w tym miejscu nie pojawiło się Ludowe Wojsko Polskie? Bo skrót mało identyfikowalny? Bo do taktu i melodii nie zagrało, w tej wyliczance? Może, ale taki „językowy” argument mnie nie przekona. Nie przekona mnie też argument, że przecież za czasów festiwali w Kołobrzegu to właśnie AK odsądzane było od czci i wiary przez panujący naówczas reżim. Bo świadomość tego, to już nie wszyscy dziś mają. Takie samo oburzenie wywołał we mnie fakt użycia „Małego Powstańca” na tle, wyciągniętym, niemal wprost spod słońca narodu koreańskiego. Zestawianie tych dwóch postaci jest prowokacją zbyt daleko idącą, może nawet nikczemną. Nawet „w czasach pełnych kowbojów ochoczo głoszących wiarę w rozwiązania militarne” nikt nie poniesie małego powstańca na sztandarach. A z Mao to już różnie bywało.
Mocno nie spodobało mi się użycie „Czerwonych maków …” w kontekście takim, w jakim zostało użyte. Inne utwory z polskiego repertuaru pieśni i piosenek, związanych luźno z patriotyzmem, też dobrane są w sposób, dla mnie drażniący. Nie wiem, czy nie tendencyjny. Nie mnie to chyba sądzić.
Utwór do słynnej melodii żydowskiej, znany u nas jako „Warszawo ma”, czy „Miasteczko Bełz”, użyty jest w sposób, który może budzić kontrowersje. Przecież w naszej kulturze to jest „pieśń wygnańców”. Tęskna, łzawa , wyrażająca żal – za rajem utraconym, owszem. Ale nie porzuconym, tylko odebranym, zniszczonym, brutalnie zbezczeszczonym. To nie jest pieśń żołnierza, który poszedł na wojnę, otumaniony ideą, by komuś odebrać dom, ale tęskni za swoim („matuszką Rassiją”). Zwłaszcza, że osadzenie dramatu w pastiszu Kołobrzegu, niemal narzuca sięgnięcie po tak oczywiste rzeczy jak „Chabry z poligonu”, czy „Takiemu to dobrze”. Dałoby się w bogatym dorobku festiwali: kołobrzeskiego i, jeszcze bardziej internacjonalistycznego zielonogórskiego wyszperać prawdziwe klejnoty, do osadzenia w zacnej oprawie spektaklu. No i jeszcze zestawienie tego wszystkiego z Floydami – wybitnie antywojennymi. No, ale warstwa muzyczna spektaklu jest polem do szerszej analizy. Nie dla mnie, bo muzykologiem nie jestem.
I, „żeby nie było” – ja doskonale rozumiem – domyślam się, wyobrażam sobie, po co to wszystko mogło być. Ta obrazoburczość, ciężko powiedzieć, prawdziwa, czy retoryczna. Ten zaplanowany, zamierzony wstrząs dla widza gruboskórnego, nieobytego ze sztuką sceniczną, nieświadomego historycznie. Nie wiem, jak bardzo niedomyślnego. Ja widzę ten „szew” łączący jego „tu i teraz”, z polem akcji. Tę igłę podrażniającą na zasadzie – „a to nie Twój problem jest – myślisz? To spójrz, poczuj! Taki tu ambaras mamy…”. Ale – mimo wszystko – albo kogoś poniosło, albo nie przygotował się, tak solidnie jak powinien był, do zrobienia takiego łącznika czasoprzestrzennego. Ktoś może podnieść argument o konieczności operowania ikonką, logiem, ideogramem – czemu nie? W kulturze obrazka to założenie słuszne! Dotrzeć wprost, uderzyć w święty spokój, zostawić rozterkę. Środkiem drobnym, ale bliskim widzowi. Czemu jednak nie użyto takich ikon jak generał Jaruzelski, Jerzy Urban, J-23, „Rudy102”? Czemu nie odniesiono się do naszej „bratniej pomocy”, tak ochoczo niesionej Czechosłowacji? Nawet wojna 1920 i Piłsudski by nie raził. Bo ona rzeczywiście miała elementy napastniczej. Ale zestawianie AK z SS, czy – szerzej ze specnazem w Afganistanie? Gruba przesada. Wszak w konfliktach XX wieku to my byliśmy tymi wyrzynanymi Afgańczykami, a nie wyrzynającymi „afgańcami” (jak „ruskie” mówią o swoich kombatantach a Afganistanu). To poważna różnica między naszą narodową spuścizną historyczną a tym jej oglądem, który nam zaproponowano w sztuce. Podsumowując – kontrowersje owszem, są na scenie potrzebne, sam je lubię. Ale tutaj, tak to oceniam, część roboty narracyjnej jest po prosu zepsuta, chyba nawet antypatriotyczna, antypolska. Przynajmniej dla widza mocniej oblatanego w poruszanych na scenie tematach. Nie wiem, czy celowo zaproponowano nam coś takiego, czy gdzieś nastąpiła nadinterpretacja. Nie wiem też na ile warto rozwijać ten temat na łamach mojej wypowiedzi.
Aktorzy? Pewnie mają z tym mniejszy problem, a już na pewno własne znanie: ostre i wyraźne. To są ludzie sztuki – wyższej idei, dążącej do absolutu, tęskni ideałów. Ostatecznie ludzie formy, budzącej emocje, dotykającej wnętrza człowieka, poruszającej. Ja się tu zgadzam w stu procentach z Jackiem Braciakiem w kwestiach aktorstwa. Ale tym bardziej przekonuje mnie argument Wiktora Zborowskiego, dlaczego trzeba robić rzeczy wzniosłe, a przynajmniej się starać.
Obsada, nie mam wątpliwości dała z siebie siebie wszystko i to było czuć od pierwszej chwili – „robota aktorska” wyborna, znakomita, świetna! „Dziewczyny” – super! Oczywiście najlepiej oceniam rolę matki, ale to kwestia mojego zboczenia spowodowanego oczytaniem w temacie. Pięknie ukazany dramat matki żołnierza (wiem: brzmi to kuriozalnie, ale tak jest). Irena Wójcik gra tak, jakby przeżywała własny dramat. Świetnie pokazane natręctwa tego nawpółneurotycznego a na wpół otępieńczego stanu. Ni to czekania, ni to nieczekania i w zasadzie nie wiadomo na co. Stanu zawieszenia między nieobecnością depresji i histeryczną euforią. Wspaniałe aktorskie wyrobienie, wrażliwość na emocję widowni, wyczucie postaci, niemal „sklejenie się z nią”, jednak bez zatarcia granicy roli. Aktorskie, niemniej ma się wrażenie, że głęboko przeżyte. Poruszające, wstrząsające, szczere do bólu. Mistrzowski monolog finalny – ciarki po plecach chodzą. Strasznie ciężka rola do uniesienia. Osobiście chylę czoła. Powiem tak była standing ovation. Siedziałem z przodu – głupio było by nie wstać. Należało się to aktorom wszystkim, choć sztuce „nie wiem czy …”. Ale Irenie Wójcik – za tą rolę chyba najbardziej. Czołem biję!
Rozalia Mierzicka Fantastycznie pokazana „konferansjerka”. Ten kostium, ten make-up, Ten rekwizyt. Odtwórczyni roli zaskakuje – jak można zagrać takie ucieleśnienie
„blondyny”, taką chodzącą nieporadność wprost z dowcipów? W taki naturalny a jednocześnie groteskowy sposób. Niby nic wielkiego, gdyby nie to, że to nie jest naturszczykowstwo. Wszystko zagrane, od początku do końca. I to jest naprawdę smaczne. Te odzwierciedlenia technik, wprost z podręcznika dla akwizytorów, gdy opowiada się o „miłości w ciężkich czasach” – jak w serialu. A potem natrętne mycie wszystkiego, z tym spryskiwaczem, przy tym wypinanie tyłka do Skwarka … Skrzyżowanie „Mariolki” z „Paranienormalnych”, z Marylin Monroe. Taką, jaką znamy ją z wyjazdów do amerykańskich Marines oraz „Happy birthday mister president”. Przekalkowany wdzięk i powab Krystyny Loski oraz swoista, teatralna przecież, poniekąd „dostojność” Edyty Wojtczak. Duża rola, pozornie prosta i zabawna a jednak brawurowa. Poprowadzona starannie. Świetna! „Ikonkowa”, zjawiskowa w tym przerysowaniu. Dobry kontrast do całej powagi sztuki. Tylko ona tak naprawdę trzyma nas w świadomości pastiszu Kołobrzegu.
Karolina Krawiec przyzwoita, chociaż kostium – ledwie, ledwie. Przywodzi na myśl takie ze sklepów dla dorosłych, dla niektórych dorosłych. Ja wiem, z jednej strony względy praktyczne – zawartość tego wiaderka, które się pojawia w którymś momencie, trochę brudzi, mimo wszystko. Z drugiej groteskowość pierwszej części sztuki. Takie trochę nawiązanie do amerykańskiego serialu „M*A*S*H.” (wogóle dużo tam amerykańskich nawiązań). Lekko, zabawnie, musicalowo. A jednak, jak już dochodzi do tego, żeby „przypieprzyć”. To wali tak, że zęby się sypią. Jak popkorn w amerykańskim kinie. I nie wiadomo, czy boli naprawdę, czy tylko tak komediowo. Przeobrażenie postaci mrożące krew w żyłach. Chwilka nieobecności, łub wiaderkiem! I już. Dopiero, jakby w tym momencie bohaterka nam się odkrywa. Dobre, mocne, tylko krótkie. No i ta krew trochę, jak od Quentina Tarantino. Wolałbym bardziej umowną albo – jeśli już, to wręcz przeciwnie – całkowicie realistyczną. Ten monolog, jak to „mogłam uratować jednego”, nieco przesadzony. Chyba źle zaadaptowany z książki, po drugie źle podany – bo adresat niejasny. Obwinionego nie mamy na sali, tymczasem to widz może poczuć się „w oskarżeniu”. Tak przyznaję, biernością obserwatora uprawnia fakt, że jest tak, jak jest. Ale to nie jest dobrze poprowadzone. Reżyser, myślę sobie, słabo sobie z tym poradził. Cóż – prawo debiutanta … Ale a scena jest rzeczywiście cała Karoliny, panuje nad nią. To maniackie szorowanie rąk przywodzi na myśl Lady Makbet. Mrozi, bo przecież bohaterka miała życie ratować a de facto staje się trybikiem maszynki do mielenia mięsa (armatniego). Nie sama z siebie, nie z woli, nawet nie z zaniedbania, a z uprawnienia systemu, w mocy którego działa. Tyle, że nie zapominajmy – wpisała się weń dobrowolnie przecież. Postać tragiczna, początkowo zarysowana szkicowo, omyłkowo jakby – grubą, różową krechą (ten kitel, ta rajstopa), po tym monologu niknie nam, rozmywa się, blaknie. Znika.
Irena Sierakowska fajna – charakterna, napięta jak struna. W roli „pracownicy cywilnej” neurotyczna, oskarża od pierwszych słów. Świetne „ruskie” nawiązanie, od początku. Bohaterka działa oszołomiona propagandą wyraźnie. Pokazane to mocno, dobitnie, acz z pewną dozą finezji. Można uwierzyć, że odtwarzana postać mówi szczerze, z przekonania, ale to nie jej przekonania. Świetnie pokazany rys „sowka”, który u Swietłany Aleksijewicz jest przedmiotem, dogłębnej wręcz w „wiwisekcji”. Mała, szara postać, ale zrobiona rzetelnie, dobrze pokazująca tło procesów odbywających się „w głowach” bohaterów. Dobre tło dla wydarzeń na scenie. Postać ważna, zagrana bez porywów ale dobrze. Po żołniersku i to widać już w pierwszej scenie. Do końca salutuje, jak należy.
No i faceci. Piotr Mokrzycki – dobry, chociaż cały czas sprawia wrażenie nieokrzesanego. Jakby nabierał dopiero scenicznej ogłady. Ma się wrażenie, że nie wyczuwa półtonów, jedzie wyraźnie – środkiem, albo po krawędziach. Jakby nie czuł za dobrze kontaktu ze sceną – takiego fizycznego. Nie traktował jej, jako narzędzia, w sposób naturalny. Nie wiedział jak mocno się jej trzymać, więc trzyma się, chwilami nazbyt kurczowo. Nie do końca panuje nad przestrzenią, wprowadza wrażenie nieuporządkowania, w choreografiach nie zawsze synchroniczny, zwłaszcza w tych mniejszych (z Koselą). Nie całkiem wyczuwa też widza, nie koresponduje z nim – chyba trzeba jeszcze poczekać, aż „węch mu się wyostrzy”. Prosi się, żeby obejrzeć go po dziesięciu zagraniach tytułu. Bo naturalny niby, „cały w roli”, tylko jakiś taki niespotykanie spięty. Nie ulega emocji postaci, tak jakby nie dopuszczał jej do siebie. Postać go „nie niesie” a jednocześnie wyraźnie ją przeżywa. Lekko nieobecny i to właśnie dodaje mu wstrząsającego realizmu w epizodach pokazujących stres pourazowy. Są chwile, że świetnie się to wpisuje w rys odtwarzanej postaci. Wzbudza ciekawość, na pewno dobrze będzie zobaczyć, jak się jeszcze „wytrawi” w żarze jupiterów, z tym, że może to jeszcze potrwać.
Kosela – rewelacyjny. Sprawniejszy niż wygląda, zwłaszcza fizycznie. Niezwykle rzetelny w prowadzeniu roli. Cały w niej osadzony. Zlewa się z kostiumem. Gdyby kostiumy nie były wodewilowe – uwierzyłbym w niego w kamaszach. W takiego, jakimi bywają aktorzy Smarzowskiego czy Pasikowskiego (tylko nie Linda!). Serio, serio! Speach do „żołnierzy” – fantastyczny. Wystrzelany jak z karabinu – czuć napięcie, ale też czuć, że to rodzaj żartu. Klimat jednocześnie „Samowolki” i włoskich komedii wojennych takich jak „Classe di ferro”. Przerysowany, tak, że zgotował aktorów na scenie, jednocześnie hiperrealistyczny, chwilami. W którymś momencie zastanawiałem się, czy nerwowy rechot Skwarka nie jest elementem gry, czy nie wywoła burzy w konsekwencji. Z piorunami i przemocą. Ale nie. Ba, trudno było się nie zgotować przy takim tekście, a jednak Michał uniósł to do końca. Mam wrażenie, że tak skupiony był na graniu, że Skwarkowa głupawka po prostu jakoś mu się kompletnie nie udzieliła, choć innym – owszem. Aktor plastyczny i uniwersalny – wydaje mi się tak samo dobry w komedii, jak i w tragedii. Choć dotychczas widywałem go w rolach szkicowych, można powiedzieć karykaturalnych („Emigranci”, „Nie wracajcie”), czy kpiarskich („Sorry Winnetou”). I tam mi świetnie pasował. Kawał dobrego aktorstwa, do którego Michał przyzwyczaił nas już. Nie chcę przesadzić, ale mam wrażenie, że to aktor na miarę największych nazwisk na scenie polskiej. „Nieszufladkowalny”, elastyczny. Wchodzący w rolę z butami. Myślę że za 20 lat będzie się o nim mówić to samo, co o Gajosie czy Gołasie, że jak mu każą zagrać ogórka, to zapyta tylko, czy ma być zielony, konserwowy, kiszony, czy szklarniowy. I zagra, i będzie smaczny w każdej wersji.
Skwarek – niezły, tylko rola go trochę ograniczyła, moim zdaniem. Podejście komediowe rysujące się od pierwszych słów nie opuszcza go do końca. Swojego bohatera, jak mi się zdaje, potraktował lekko i „bez napinki” – jak to się teraz mawia. Ale to też taka rola, raczej płaska, jednowymiarowa. Postać świetnie korespondująca ze swoją parą na scenie. Mnie jednak, osobiście zabrakło „wykończeniówki”. Rodzaju klamry między początkiem a końcem – tak, żeby zamknąć ideę kołobrzeskiego pastiszu. Z tym, że jej brak rozumiem – widz miał pozostać wstrząśnięty. Albo rodzaju przemiany, która skłaniałaby do głębszej refleksji. Troszkę czegoś brakło. O ile „konferansjerka” nam, jednak lekko ewoluuje, o tyle „konferansjer” pozostaje głupkowato „sztrasburgerowaty” do samego końca. Czesiek fajny, ale tutaj trochę mało wiarygodny. On jest chyba stanowczo bardziej dramatyczny niż „komedyjkowy”. W tej roli, nie do końca mi się sprawdza. Gra tak, jakby sam robił sobie jajca, z tego co robi. Ja tu, oczywiście wyczuwam ironię. Że robi za Mikulskiego, który robi za konferansjera. I że dla Mikulskiego to chałtura, z jednej strony „pod kotleta”, a z drugiej, żeby zarobić na kotleta. Z tym, że – mimo wszystko – Mikulski podchodził do tego dość poważnie. Niczym do podwójnego szpiegostwa. Więc takie zarysowanie postaci przez Czesława, że to żart, byłoby dobre, gdyby nie trwało przez cały spektakl. Czyli, gdyby przeszedł od szkicu do portretu (nawet karykaturalnego) Stanisława Mikulskiego jako konferansjera, to mielibyśmy przemianę. A tak – troszkę miałko. Do tego te chwile „wyłączania się”, gdy nie gra aktywnie. Nie pokuszę się o jakąś ocenę.
No i Dariusz Skowroński – zaskakujący, dramatyczny, na prawdę poruszający. Czekałem na niego długo, niecierpliwie. Czekałem aż się pojawi. Zaczynałem już wierzyć, że to tylko „Głos”, taki jak z programu dla dzieci „5-10-15” – pamiętacie? Zwracali się do niego „głosie” i Man to chyba robił … nieważne. Tak, czy inaczej Dariusz jednocześnie istnieje i nie istnieje. Co świetnie współgra z treścią sztuki i charakterem odtwarzanej postaci. I jak już dochodzę do zwątpienia, czy wogóle zaistnieje fizycznie, to Dariusz wchodzi, (przepraszam za określenie) przypierdziela z grubej armaty, i wychodzi. Wychodzi, a zostaje już do końca. Ba! Wychodzi razem z nami na Plac Teatralny, jego głos unosi się o kolumnadę amfitearu, pcha się za nami do domu, do życia wręcz! Ten akt, to świetne nawiązanie do walk plemiennych. Ten indiański amok tańca wojennego, który schodzi z Darkiem ze sceny, a który uświadamia, że wojna to stan ducha, stan umysłu. To, jak czaruje tembrem głosu. To operowanie pałzą. To osadzenie w scenie, w kadrze. Ma się wrażenie, że swoimi bosymi stopami wrasta w deski, że czuje nimi, jak ludziom na widowni ciarki po plecach chodzą. Skowroński, w swojej roli jawi się niemal jak duch czasu, przedwieczny król wojny, który był już wtedy, gdy wojny w Afganistanie nie miał jeszcze kto wywołać. Przychodzi, „zstępuje” z prawieku, w którym o ropę nikt się tłuc nie mógł, bo ropa jeszcze biegała po świecie w postaciach dinozaurów. Wchodzi, zajmuje sobą całą scenę, ba – rzeczywistość całą, zamkniętą w tym miejscu i czasie. I widz wie, że był, zanim się jeszcze pojawił, a nawet – zanim się jeszcze odezwał. I, że wyjdzie, a nadal będzie. To tylko chwilka a jednocześnie cały akt, nadający sens całości i pozwalający przymknąć oko na jej niedociągnięcia. Świetny, świetny! Wstrząsająco dobry …
Podsumowując. To nie była sztuka debiutantów, jak to zapowiadano. Ja wiem adaptacja, reżyseria, młoda obsada. Tak, to się zgadza. Jednak uważam, że to była sztuka dwójki dojrzałych, świadomych aktorów, którzy całe to panoptikum zamknęli w ramę. I to oni, moim skromnym zdaniem, unieśli i podtrzymują całość. Scenariusz mnie nie zachwycił, nie wniósł nic odkrywczego w nienowy już temat, a obrazić dał radę. Reżyseria nie zaskakujące, nie ujmuje w żaden sposób. A też mi nieco ubliżyła, jako widzowi, mającemu się – bądź, co bądź za inteligentnego. Nawet scenografia – choć zaprojektowana świetnie, wielofunkcyjnie, wielowymiarowo i zaskakująco późno objawiająca swój sens, nie zachwyciła. Mimo to – rzecz absolutnie warta obejrzenia dla samej przyjemności obcowania z aktorem i jakąś wyższą ideą.
Dlaczego? „Bo teatr to jest płacz, kolego. Bo teatr to jest śmiech, kolego… O – patrz pan, to są te trzy elementy…”. Tę sztukę warto obejrzeć! Również po to, aby przypomnieć sobie na czym polega kunszt aktora, i jakie znaczenie ma warsztat. Chylę czoła przed mistrzostwem Ireny i Dariusza – chapeau bas! Po prostu, wyrazy najwyższego szacunku!
P.S. A było można tak króciutko napisać – podobało się, nie podobało się – bo … I już – spokój, to nie! Ale tak to jest jak się furiata poszturchnie, o pogodę zapyta, o godzinę. Gdybym jednak musiał podsumować jednym zdaniem, użył bym parafrazy: „veni, vidi, bella vicit”.
©2016, StArt
Przepraszam za edycję tekstu, przekleiłem z edytora tekstu, poprawiłem, ale w okienku komentarza ciężko utrzymać tekst w ryzach podziałów.
Bardzo fajnie zrealizowane, ale chyba wolałabym dostać tą wojną po głowie całkiem serio. Nie śmiać się…I żeby coś po mnie przejechało, tak naprawdę, bez puszczania oka. Dziękując, tęsknię :)
…a po przeczytaniu obszernego wpisu StArt’a w końcu chyba wiem, dlaczego nie trafiła do mnie konwencja. Po prostu stawała pomiędzy mną a tekstem, zwracała uwagę na samą siebie. Dobór piosenek podobnie, zachęcał do zastanowienia nad doborem piosenek. Nawet dość fajna, chociaż trochę za duża scenografia i znakomita muzyka krzyczały „patrz na mnie, słuchaj mnie”. W moim odczuciu wszystkie te elementy nie pracowały na przekaz, ale istniały trochę dla siebie samych i nawet ten przekaz „zasłaniały”. Chociaż nie mogę powiedzieć, że mi się to wszystko nie podobało. :) Ten spektakl może, chce się podobać i podoba się.
Jeśli mogę zapytać, jaka piosenka jest śpiewana na końcu spektaklu?
Ksiazka „Cynkowi chlopcy” ukazala sie w Polsce kilka lat temu pod tytulem „Olowiane zolnierzyki”. Michal Nogas opowiadal audycji m.in. czym rozni sie wydana wlasnie nowa wersja, tlumaczyl skad inny tytul i czytal bardzo przejmujace fragmenty ksiazki.
Proza noblistki Swietlany Aleksijewicz posłużyła młodemu reżyserowi Jakubowi Skrzywankowi to skonstruowania poruszającej opowieści o bezsensie i okrucieństwie wojny w ogóle , człowiek jest tam bezwolną i bezwartościową marionetką , tanim mięsem armatnim. Aleksijewicz opisuje wojnę w Afganistanie , ale młody reżyser idzie dalej ; pokazuje to całe tak dziś wszechobecne gloryfikowanie militaryzmu , wojny / świetna parodia Festiwalu Piosenki Żołnierskiej stanowi jeden wesoły przerywnik/ i konsekwencje wojny .
Bardzo podobały mi się wstawki wokalne ; „ Warszawo ma „ do Rosji to majstersztyk , sprawność warsztatowa i wszechstronność wałbrzyskich aktorów z przejmującym kończącym spektakl monologiem Ireny Wójcik .
Mocny spektakl , choć całą tą fizyczną drastyczność wojny aktorzy zagrali umownie , poza poruszającym monologiem z krwią Karoliny Krawiec .