DEPRESJE. SZYMBORSKA, RYMKIEWICZ, BIELICKA
PREMIERA:
krakowska: 5 grudnia 2015
wałbrzyska: 8 stycznia 2016, na Scenie Kameralnej
Spektakl trwa 70 minut
bez przerwy
Tekst i reżyseria: Jacek Kozłowski
Projekt scenografii: Karolina Pająk
Opieka artystyczna: Maciej Podstawny
zdjęcia: Krzysztof Żarkowski
Obsada:
Mirosława Żak, Włodzimierz Dyła [g], Rafał Kosowski
Inspicjentka: Iwona Skiba
Aranżacja piosenek:
Wojciech Bergander (kontrabas), Bartłomiej Libera (perkusja), Piotr Dziadkowiec (piano), Beniamin Drożdżal (realizacja dźwięku, mix).
Nagrania zostały zrealizowane przez studentów Instytutu Jazzu PWSZ w Nysie.
Spektakl powstał w koprodukcji: Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie oraz 8. Międzynarodowym Festiwalem Teatralnym Boska Komedia w Krakowie. www.laznianowa.pl, www.boskakomedia.pl
o spektaklu:
Druga odsłona wałbrzyskiego stand-upu teatralnego Jacka Kozłowskiego. Wisława Szymborska, Jarosław Marek Rymkiewicz, Hanka Bielicka. Wybrani z bogatego pejzażu narodowych mitologii i symboli, ludzie-idiomy zabierają głos. Trzech aktorów, trzech bohaterów i trzy monologi. Przekraczając granice przyzwoitości i dobrego smaku, biograficzne szczegóły zostają tutaj wykorzystane, by uruchomić precyzyjny mechanizm zasadzający
się na parodii i ironicznym podejściu do rzekomych świętości. Kolejne żarty i opowieści, prezentowane przez komików, składają się na prześmiewczy, ostry portret „polskich super-bohaterów”. Umożliwiając z jednej strony intymne obcowanie z ważnymi dla rodzimej kultury figurami, z drugiej – odzierając je z patosu, powagi
i wzniosłości – bez wątpienia ulubionych zjawisk z rezerwuaru polskiego historycznego imaginarium. Szymborska, Rymkiewicz, Bielicka ukazani zostaną w depresji. Doświadczenie rozczarowania, znudzenia rozpoznanym światem, daje się odnaleźć w trzech, indywidualnych, zamkniętych i kompletnych językowych przestrzeniach. Równocześnie odmienne stylistyki, właściwe dla trzech artystów, wyznaczają różne modele podejścia do opisu i diagnozowania rodzimej rzeczywistości. Każdy z nich natomiast zostanie wzięty w ostry, komiczny nawias i posłuży jako pretekst do szalonej zabawy zbiorowymi wyobrażeniami, kulturowymi normami
i wielkimi hasłami, z patriotyzmem na czele.
Premiera spektaklu powstała w koprodukcji z Teatrem Łaźnia Nowa w Krakowie oraz
8. Międzynarodowym Festiwalem Teatralnym Boska Komedia w Krakowie
(premiera krakowska: 5 grudnia 2015). www.laznianowa.pl, www.boskakomedia.pl
Spektakl bierze udział w 22. Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Ogólnopolski Konkurs na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej ma na celu nagradzanie najciekawszych poszukiwań repertuarowych w polskim teatrze, wspomaganie rodzimej dramaturgii w jej scenicznych realizacjach oraz popularyzację polskiego dramatu współczesnego. Konkurs organizowany jest przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie.
W I etapie Konkursu spektakle ocenia Komisja Artystyczna w składzie: Jacek Sieradzki (przewodniczący), Ewa Hevelke, Andrzej Lis, Zofia Smolarska, Szymon Spichalski, Izabela Szymańska, Katarzyna Waligóra.
Komentarze widzów:
Z powodu ochrony przed spamem Twój komentarz zostanie wyświetlony po akceptacji przez administratora strony.
Depresje nieoczywiste, czyli nieco inne doznania teatralne.
Zacznę od tego, że lubię kabaret. Bardzo, na równi, chyba z teatrem. Cenię zwłaszcza taki z zacięciem literackim („Potem”, „Hrabi”). Cięty, ale kulturalny. Flirtujący z widzem w formie inteligentnej, choć – może być całkowicie surrealistycznej (MUMIO), czy wręcz przeciwnie – nawiązującej do zupełnie klasycznych technik scenicznych (Ireneusz Krosny, Grupa MoCarta). Ale przede wszystkim bazujący na obyciu widza, odwołujący się do jego wyrobienia.
Stand up to forma, do której nie mam przekonania. Taka „niemoja”, wydaje mi się, że „jadąca zbyt grubo”, prostacka. Może to i dobre dla publiki mało wrażliwej. Albo też takiej, co to z przesytu kulturą, decyduje się na obcowanie z rubasznością, językiem szewskim bardziej niż polskim, chamstwem. W formie kudłatej i rozczochranej, tyle tylko, że nie ma ochoty na kontakt z naturszczykami. Na pewno to nie dla mnie! Wprawdzie oglądnę, ale „z obrzydzeniem”. Posłucham, ale „jednym uchem wpuszczam …”. Ba! Samemu czasem użyję, niczym „bluzgu” – więc wyłącznie półgębkiem. A co najgorsze, na deskach teatru tego nijak nie widzę!
Taak! Tak mi się wydawało do wczoraj. A wczoraj, tj. 30 stycznia 2016 r. zobaczyłem „Wielkich innych”, w depresjach. I się zastanowiłem. Po raz kolejny sprawdza się, bowiem stwierdzenie, że improwizacja może się jak najbardziej udać. Spokojnie może występować na scenie, równoprawnie z innymi formami insceniezacji. Zwłaszcza, gdy jest starannie przygotowana. A w przypadku tego „stendapu” nie ma się żadnych wątpliwości, co do jak najstaranniejszego przygotowania.
Po raz pierwszy od premiery, spektakl odbył się przy użyciu „wirtualnego aktora”. Taką konieczność wymusił błogosławiony stan odtwórczyni jednej z ról. Mirosława Żak występuje z rzutnika i trochę szkoda. Rzecz wymaga na pewno „ogrania”, zabrakło mi płynnego „zejścia aktora z ekranu”, przejścia między ekranem a sceną, ale spokojny jestem, że to wkrótce „wyjdzie samo”. Jeśli tytuł ma być grany, na co się zanosi, bo Mirkę trudno będzie zastąpić i to staje się jasne już po pierwszych słowach padających „z ekranu”.
Mirosława Żak, w roli Hanki Bielickiej robi świetne wrażenie. Oczywiście fizycznego podobieństwa trudno się doszukiwać, ale przecież chodzi o ikonę, nie o postać realną. Aktorka mierzy się z materią naszego – widzowskiego – wyobrażenia o Bielickiej. Mierzy się w rozmiarze XXL. Począwszy od prędkości wypowiedzi po odwzorowanie sposobu jej artykułowania (anegdotyczne przedniojęzykowe „l”). Można odnieść wrażenie, że tekst – tak gęsty, musiał być rozpisany nie na zdania i akapity. Raczej na akordy, nuty i pauzy. Precyzyjne podanie tego karkołomnego monologu to nie lada wyzwanie. Choćby oddechowe. Prawdziwy cwał, widzowi ledwie pozwala zaczerpnąć tchu a co dopiero aktorowi! Sądzę, że Bielicka sama musiała miewać z tym problemy. Żak odwzorowuje ten sposób mówienia znakomicie. Nie kopiuje go, jednak można odnaleźć charakterystyczny zaśpiew, rozkładanie pauz i mówienie na przydechu czy resztce powietrza. Gonienie za kropką, za puentą. Bielicka, ustami Mirki opowiada o swoich, „przypadkach z Sarą Kane”. Są to opowieści senne, tylko pozornie. Świetnie ubrany stereotyp kobiety w wieku kardynalskim, jej kompleksów domniemanych, czy rzeczywistych, z którymi radzi sobie w sposobami oczywistymi i nieoczywistymi. Słowa padające ze sceny okraszone są nielicznymi wulgaryzmami, które dodają mu smaku, niczym sernikowi. W tym anturażu nie razi nawet marny dowcip o holokauście. Całość „do zjedzenia”. Ta część (jak każda) kończy się „wykonem wokalnym”. Dokładnie tak, jak to nazwałem, piosenkonaśladowczym. Świetnie opracowane muzycznie, ale zaśpiewane po japońsku – „jakotako”. Bielicka wprawdzie też śpiewała „po japońsku”, nieco lepiej – tu, jednak warto było pokusić się o staranniejsze przygotowanie. Pewnie „na żywo” odbiór byłby znacznie lepszy, jednak „z ekranu” wykonanie nieco razi. Niedobrze – za to zgodnie ze scenariuszem. Pierwsza odsłona depresji pozostawia wrażenie dobre, przede wszystkim dzięki fantastycznej „szybkostrzelności” i ekspresji odtwórczyni roli.
Bohaterką drugiej części jest depresja Wisławy Szymborskiej w wykonaniu Rafała Kosowskiego. Kontrastująca mocno z Bielicką – zwiewna, oniryczna, wielowymiarowa, Szymborska ukazuje się nam taka, jaką pamiętamy ją z telewizji. Kosowski w tej roli bardzo dobry. Starannie dopracowany gest, sposób chodzenia, sposób siedzenia na krześle. Sposób mówienia, z tym charakterystycznym odchylaniem głowy. Szymborska jest taka „drobna” w ruchach, zwiewna. Trudno coś takiego zagrać mężczyźnie, który z natury jest „kwadratowy”, jednak Kosowski radzi sobie świetnie. Znakomicie napisany monolog, z tym, że pod widza „przygotowanego z Szymborskiej”. Niektóre dowcipy mogą być mało zabawne dla człowieka nie obcującego z kulturą wyższą, zwłaszcza literaturą, niezrozumiałe. W monologu świetne operowanie postaciami ikonicznymi (Alen, Kolenda – Zaleski, MIłosz), zestawianie ich z sensami absurdalnymi w sposób lekki, puszczający „oczko” do widza. Dobrze „ograne” kocie natręctwa Wisi. Fantastycznie ograny temat swoistej „nieśpieszności” postaci. Świetnie podany żart Szymborskiej, który pamiętam z TV i on rzeczywiście taki był: „Ja znam kogoś, kto żyje z poezji – to pan Rusinek”. Zabawnie lekko, Kosowski-Szymborska opowiada i odchodzi, z tymi swoimi natręctwami w takim zawieszeniu, że człowiek zastanawia się gdzie ona czeka na tego Alena. Czy to nie jest trochę rodzaj wywiadu z nieboszczką. Zakończenie muzyczne dobre, zaśpiewane aktorsko, jednak rzetelnie, na ile się to da. Ruch sceniczny powalający, zwłaszcza przy śpiewaniu. Fantastyczne wyczucie żartu wysublimowanego.
No i Rymkiewicz – naprawdę solidna piącha na koniec. Jawiący się, jako człowiek czujący prawdziwy, gorący wstręt do świata. Nie nienawiść, co to – to nie. Jednak z pewnością ten rodzaj wkurzenia, które z pewnością byłoby w stanie popchnąć do szafy z winchesterem. Gdyby nie to, że w Polsce nie mamy swobodnego dostępu do broni, nawet sportowej Dyła spokojnie mógłby występować z breneką. I uwierzyłbym, że chce z tego strzelać do jeża. Wstręt pokazany szerokim gestem, wstręt totalny, przez chwilę skupiający się na jeżu rozlewa się po całej scenie, rozsypuje po widowni, razem z okruchami rozrzucanego chleba. Dotyka całego świata naraz. Do tego silnie przeżywany fizycznie. Kapitalny! Bo w tym wszystkim śmieszny. Trudny do uwierzenia, jako całość. Niemożliwy. Pada kilka chamskich dowcipów, które normalnie by nie uszły a tu brzmią wybornie, bo bez fałszu. No i to „ogranie rekwizytów”! Jak zrobić bombę z metronomu, kosiarkę z krzesła? Jeśli nie wiesz – koniecznie musisz to zobaczyć! I do tego, czego się nie spodziewałem Dyła całkiem nieźle śpiewa. Rola, wymagająca fizycznie, zrobiona świetnie. Jedyne co razi to pewne problemy artykulacyjne. Mam wrażenie, że Włodzimierzowi trochę przeszkadza ta broda. Fakt, to jest jego znak charakterystyczny. Jak ją kiedyś zgoli, to wielu ludzi go nie pozna, i już. Ale nieco przeszkadza w zrozumieniu kwestii mówionych cicho.
Podsumowując – sztuka została „przetasowana”, w porównaniu z pokazem premierowym i chyba na tym zyskuje. Korzysta przede wszystkim Włodzimierz Dyła, ale myślę, że ten ruch przekłada się dobrze na całość. Dostajemy całkiem smaczną kanapkę. Podstawę stanowi „charaktyrny” i czerstwy spleen Bielickiej, wewnątrz delikatna melancholijna dystymia Szymborskiej, a wszystko okraszone ostrym, pikantnym, solidnym weltschmerz-em Rymkiewicza.
Smaczne. Zmieniam swoje zdanie, co do stand-up’u. Skłonny jestem przyznać, że jest on możliwy jest do pokazania w teatrze. Oczywiście jeśli stanowi tylko konwencję. Konwencję wypełnioną dobrym aktorstwem. A tu aktorstwo dostajemy wyborne. Przewijają się nam najlepsze wzorce kabaretowe. Jest też wszystko, co może spodobać się widzowi obytemu. Finezja, znakomite rozłożenie akcentów, świetnie zbudowana dramaturgia, flirt z widzem inteligentnym. Pozostaję z wybornym dowcipem o Miłoszu – o czym myśli, gdy jest głodny. Zachęcam do znalezienia odpowiedzi w drugiej części „Wielkich innych”.