„Aż strach pisać recenzję!” – myślę sobie, siedząc na podłodze w Teatrze Studio, gdzie w ramach Wałbrzych Festu WST pokazywany jest spektakl Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej. I to nie dlatego, że widownię jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu bacznie lustruje reżyserka. Nie dlatego, że spektakl składa się właściwie z ciągu gagów powiązanych jednym motywem. Nawet nie dlatego, że przez trzy godziny można wynudzić się na nim sakramencko. Ale dlatego, że reżyserka umila nam oglądanie spektaklu wyświetlając na ścianie fragmenty niepochlebnych recenzji.
Tak więc siedzę na materacu, staram się coś dojrzeć z niewprawnie ustawionej na widowni „nakładki”, a moje recenzcenckie serduszko puka bynajmniej nie w rytmie cza-cza. Recenzent patrzy, widzi i drży! W jednej z przerw spektaklu dwójka aktorów czyta na zmianę „złote myśli” Andrzeja Wajdy i jeszcze bardziej krytyczne fragmenty recenzji, okraszając je nazwiskami prominentów recenzenckiego światka. Publiczność zaśmiewa się do łez – nie z rzeczonych fragmentów, ale na dźwięk nazwisk Wakara, Drewniaka, Derkaczew i innych. Cóż ja, biedna, robić mam? Oglądam!
Na scenie panuje chaos – postaci biegają z kąta w kąt, ciągle wyskakują nowe, czasami w garniturze, a czasami w kostiumie pluszowego misia. Trwa pogrzeb „architekta naszej wyobraźni”, a właściwie architekta wyobraźni mas, bo elity są dalekie od wzruszenia poza afektowanym szlochem aktorki, która ma „prywatny teatr dotowany przez państwo”. Masy w postaci wioskowego głupka zamykają się w kaplicy z ciałem, więc pogrzeb zostaje chwilowo zawieszony – w międzyczasie elity zdążą wytruć się nieświeżym pasztetem z foie gras.
O czym właściwie jest „Był sobie Andrzej…”? O tym, że tzw. elity głupieją, czy że zawsze były głupawe tak jak reżyser liżący buty ministra finansów? Postaci wcale nie są zakamuflowane ani w tekście, ani w inscenizacji, można łatwo wychwycić, na kogo są satyrą. Artystowski estabilishment upokorzony rzyga, pluje jedzeniem, grozi petycją, żeby na koniec wdziać przebrania pluszowych misiów. Każda postać chce zostać wysłuchana, więc krzyczy, wraca do swojego wątku, który przed chwilą został przerwany przez kogoś innego, kto też koniecznie chciał coś powiedzieć. Niespełniony reżyser chce listu od zmarłego z pochwałą, reżyser, który nie dostał Oscara chce stać się nowym ulubieńcem (Mas? Rządu? Akademii?), minister finansów chce zabrać „pieniądze na kulturę”, wszyscy chcą być zadowoleni, ale jakoś nie wychodzi. Zamiast stypy po „mistrzu”, jest stypa po całym „mistrzowskim pokoleniu”, które ma prawo mówić o wszystkim, ale jakoś przestało mu się chcieć. Ostra satyra na rzeczywistość kulturalną w wykonaniu tych, którzy chcą nam coś powiedzieć? Możliwe, ale tym razem – z nadmiarem chcenia.
Karolina Ćwiek