Felieton Romana Pawłowskiego

 

 

"Rok po premierze do Warszawy z wałbrzyskiego Teatru im. Szaniawskiego przyjechała "Piaskownica", pierwsza realizacja sztuki coraz bardziej wziętego warszawskiego dramaturga Michała Walczaka. Przedstawienie, które pokazano na Festiwalu Korczakowskim w Teatrze Lalka, powinni byli zobaczyć wszyscy, których zawiodła w ubiegłym sezonie premiera tej samej sztuki w Narodowym. Tym, którzy szczęśliwie nie widzieli warszawskiej „Piaskownicy w piaskownicy”, przypomnę, że dramat Walczaka połączono wtedy ze sztuką „dorosłego” dramaturga Tadeusza Bradeckiego, która nosi przypadkiem ten sam tytuł. Kierownictwo Narodowego uznało bowiem, że młody autor sam  sobie nie poradzi. Ponieważ nieznośnie pretensjonalna i nudna sztuka Bradeckiego jest grana jako pierwsza, odstrasza od utworu Walczaka. A szkoda, bo to jeden  z najciekawszych debiutów dramaturgicznych ostatnich lat: historia uczucia, które rodzi się pomiędzy dwojgiem bohaterów, pół dzieci, pół dorosłych, bawiących się w piaskownicy.

Kruszczyński na szczęście nie potraktował dramatu Walczaka jak dziecka specjalnej troski, ale zobaczył w nim materiał na samodzielne przedstawienie. I wygrał – rzadko widzi się współczesne teksty wystawione z takim talentem i tak dobrze zagrane. Aktorzy – Marta Zięba i Piotr Tokarz – są jednocześnie dziećmi, które kłócą się o dostęp do piaskownicy, szarpią i wyrywają zabawki, a zarazem kobietą i mężczyzną, którzy przechodzą przez wszystkie fazy uczucia: od zaciekawienia, przez fascynację i wzajemne odkrywanie siebie, aż po znużenie i rozstanie. Powstał spektakl nie tyle o niedojrzałości, co o anatomii związku między kobietą i mężczyzną, która jest wpisana między wierszami dramatu Walczaka. Efektu dopełnia prosta i symboliczna scenografia Mirka Kaczmarka. Tytułowa piaskownica jest instalacją budowlaną oklejoną ostrzegawczymi taśmami, których używa się na oznaczenie niebezpiecznych miejsc na budowach. W ten sposób scenograf trafił idealnie w klimat dramatu, rozgrywanego w martwym krajobrazie blokowiska, gdzie łatwiej o guza niż o miłość. I nie pytajcie mnie, dlaczego malutki, niedofinansowany teatr w prowincjonalnym mieście potrafi z talentem zrobić coś, co wielka instytucja w metropolii marnuje. Nie wiem. Wiem, że warto dramaturgów traktować jak dorosłych, nawet gdy bawią się w piasku.

Roman Pawłowski

Gazeta Wyborcza

19 września 2004