"Kill’em all! Zabij ich wszystkich!" – wołają często młodzi reżyserzy. Lubię ten przewrotny radykalizm Parę lat temu dramaturgię Mrozka zlozyl do grobu Jan Klata jednym zdaniem. Weronika Szczawińska liczy, ze jej wałbrzyska "Zemsta" będzie "ostatnią realizacją tego tekstu na polskich scenach".
Przewrotny teatralny radykalizm ma to do siebie, że rzadko się sprawdza w praktyce, bo życie weryfikuje jego założenia. A jego przewrotność polega głównie na tym, że już na samym początku jest radykalizmem udawanym, takim biciem w bębny jedną ręką i z przymróżeniem oka. Reżyserzy używają go bardziej do intelektualnej prowokacji i drwiny ze stereotypów, jakimi ciągle myślimy o repertuarze, niż z jego pomocą z czymś i o coś naprawdę walczą. Dlatego teatr Mrożka (zwłaszcza po "Tangu" Jarockiego) żyje i ma się w miarę dobrze, a przekłuty osinowym kołkiem przez Szczawińską hrabia Fredro jeszcze nieraz powróci z wampirycznym kłem.
O co właściwie chodzi z tą "Zemstą"? Kto się mści i zabija? Sebastian Mąjewski, dyrektor artystyczny Teatru im. Szaniawskiego, miał pomysł, żeby 45. urodziny wałbrzyskiej sceny świętować premierą "Zemsty". Logiczna zdawałoby się coda, jeśli pamięta się, że realizacja utworu Fredry w reżyserii Orlicza inaugurowała działalność teatru. W ramach obchodów rozpisano również zamknięty konkurs na nową sztukę inspirowaną "Zemstą". O ile rozumiem przewrotne poczucie humoru Majewskiego, to mógł on niedwuznacznie sugerować, że po co grać starą, skoro mogłaby być nowa? Chciał sprawdzić co, do niedawna jeszcze sztandarowa pozycja w repertuarze prowincjonalnych teatrów, mówi dzisiaj widzowi.
Do pracy zatrudniono dwójkę młodych reżyserów – Ivo Vedrala i Weronikę Szczawińską. Vedral dostał zadanie wyreżyserowania zwycięskiego sequela "Zemsty", Szczawińskiej pozostawiono "Zemstę" w oryginale. Zamknięty konkurs, w którym wzięło udział pięciu autorów (m.in. Roszkowski, Kochan, Getner, Demirski), wygrała Małgorzata Sikorska-Miszczuk sztuką "Madonna". Rzecz dzieje się współcześnie w Grejt Briten w IV RP. Słynna piosenkarka Madonna Louise Ciccione zakochuje się w polskim emigrancie Wacławie (Lejslał), Wacław ma konflikt z ojcem i narzeczoną Klarunię w ciąży, która wybacza mu romans z Madonną, bo to przecież Madonna. Klarunia traci nienarodzone dziecko w trakcie akcji antyterrorystycznej CBA, a może CBŚ. Sikorska bierze z Fredry tylko imiona dwójki postaci, oblewa sosem absurdalnych rozważań o popkulturze, pyta, jakie karykaturalne formy przybiera dziś zemsta, "vendetta a la polonaise". Relacja wpółczesny Rejent – współczesny Wacław jest analizowana w kontekście filmu "Charakter" i pokazanego tam starcia ojca z synem, mówi się sporo o kilkunastosekundowych walkach Andrzeja Gołoty.
Ivo Vedral dostał tę króciutką błahostkę i chyba rozłożył ręce z rozpaczy. Nie miał pomysłu na formę przedstawienia, nie obeszła go treść. Podokładał postaci narratorów, prezenterów jak z "Dzień dobry TVN", Wacławowi kazał grać na elektrycznej gitarze i śpiewać skierowane do Madonny i ojca monologi-manifesty. Wyświetlił na ścianie tekst sztuki, sugerując, że wszyscy bohaterowie oglądają siebie w tej historii w telewizji, komentują, dywagują, wątpią. Ale akcja Vedrala nie zbiera się w całość, nie wiem, przeciw czemu jest skierowana, co próbuje nazwać, co pokazać. Widać, że Marta Zięba jako Madonna bardzo się stara, zła, że marnują jej talent, ale nawet ona nie wie, w jakiej sprawie burzy teatralną iluzję, drwi z Madonny, próbuje być w przedstawieniu, którego nie ma. Może nie da się napisać ani nowej "Zemsty", ani jej dalszego ciągu? Bo niby po co to robić? Rzeczywiście da się tak stypizować Polaków, zamknąć ich w formule granicznego, fundamentalnego sporu? Na zamknięty konkurs dramatopisarski wałbrzyskiego teatru tylko jeden zaproszony autor nie nadesłał w końcu gotowego tekstu. Był to Paweł Demirski. I to on powinien dostać główną nagrodę! Bo o czym nie da się mądrze napisać, o tym trzeba milczeć. Weronika Szczawińską podeszła do "Zemsty" nie tyle nieufnie, co brutalnie. "A co mnie ta ramota obchodzi" – wołała chyba w duchu, dekonstruując tekst, sytuacje i Fredrowskich bohaterów. Zapragnęła utwór ośmieszyć i skompromitować. Najpierw Papkin i Cześnik mówią wiersz Fredry w przyśpieszonym tempie, przedrzeźniając gesty jak z "Mimiki" Bogusławskiego. Tekst jest klepany jak pacierz, rytm i rym zacierają sensy zdań i słów, wydaje się, że Fredro napisał coś, nad czym nie panował, że niosło go pióro, nie wiedzieć gdzie. Potem w kilka minut wałbrzyscy aktorzy odgrywają fabułę "Zemsty" w żywych obrazach, wchodzą, wychodzą w kontuszach i sukniach z epoki, kłaniają się, biorą pod boki, machają szabelkami. Wreszcie scenę zapełniają geometryczne formy i przedmioty, zaczyna się część: bohaterowie w poszukiwaniu autora i utworu. Jesteśmy na próbie sztuki Fredry. Nie ma fabuły, nie ma scen i monologów popisowych, zatarta została motywacja postaci. Z "Zemsty" zostały strzępy i strzępki. Młodzi się huśtają, patrząc sobie w oczy, Rejent złazi na widownię i z książkowym wydaniem komedii w ręku porównuje to, co na scenie, z tym, co wydrukowane. Cześnik bulgocze swoje frazy, ale bardziej radują go rubaszne dowcipasy z wydawaniem dźwięków spod aktorskiej pachy. Krótki instruktaż, jak to się robi, bawi publiczność jak jasna cholera. Szczawińską mówi: Fredro is dead. Ale bije w formę, a nie treść komedii, bardziej obchodzi ją zdemonizowana średniówka, jakby rzeczywiście to ona była odpowiedzialna za zablokowaną ekspresję nowego pokolenia artystów. Doceniam jej poczucie humoru, ale wolałbym, żeby chciała się rozprawić z modelem polskości, przedstawionym u Fredry, z naszym pojęciem zgody i waśni w mikrospołeczeństwie, obrazem podzielonej Polski rzucającej się sobie do gardła. Ba, nawet obnażenie samczego egoizmu Wacława-hulaki, który najpierw swawolił sobie z dojrzałymi kobietami z miasta, a teraz bierze na cel dziewice, jak Klara, miałby w sobie demaskatorski potencjał. Szczawińską woli jednak boksować hrabiego, niż kpić z filmu Wajdy, spektaklu Łapickiego z roku 1998, kompromitować metodę uwspółcześniania Fredry z realizacji Cieplaka i Jasińskiego, z hip-hopowego Fredry Augustynowicz. Zdaniem Szczawińskiej tego utworu już nie da się uwspółcześnić. Reżyser zajmuje stanowisko odmienne niż młodzi kolekcjonerzy bibelotów, jak Zadara ("Kupiec", "Odprawa posłów greckich", "Nocleg w Apeninach"), Wysocka ("Pijacy") i Spiss ("Starosta kaniowski"). Przypuszczam, że ją Fredro ani grzeje, ani ziębi. Po co w takim razie go robić? Po co zabijać? Niech sobie hrabia leży na półce i czeka, aż przyjdzie ktoś, kto na zrobienie go w teatrze ma wielką ochotę. Było takie teatralne przekleństwo: "Obyś grał Wacława w Zemście. Wałbrzyski teatr i jego jubileusz mógłby wygenerować kolejne: "Niech ci Klara lekką będzie". Co zostawiam ku przestrodze młodym, przewrotnie radykalnym reżyserom.»
"Fredrokillers"
Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna – dodatek – Kultura nr nr 237/05.06
7 grudnia 2009