W jednym ze swoich opowiadań Italo Calvino opisuje plemię, którego największą namięt­nością jest spoglą­danie w niebo. Niby wszyscy trudnią się tu zbiorem i sprzedażą kokosów, ale praw­dziwy sens życiu nadaje kontakt wzrokowy z niebem i tym, co akurat się na nim znajduje. Znaczenie samo­lotów, rakiet, pocisków samo­ste­ru­jących czy lata­jących talerzy obja­śniają szamani plemienia, według których tajem­nicze obiekty za każdym razem zapo­wiadają koniec niewoli i biedy, trapiących plemię od wielu lat. I ta infor­macja za każdym razem plemieniu wystarczy – nikt nie musi starać się o wolność czy o komfort życia, skoro zostały już zapo­wie­dziane. Nawet jeśli każdy ma świa­domość, że nadzieje pokładane w sile znaków i deko­du­jących je arbi­tralnie przy­wódcach mają moc usypiającą, a alfabet nieba staje się coraz mniej czytelny.

Nasza mała stabilizacja

Metafora Calvino w oczy­wisty sposób odnosi się do insty­tucji wątpliwych auto­ry­tetów i poli­tycznych przy­wódców szafu­jących futu­ro­lo­gicznymi prognozami bez pokrycia i hipno­ty­zu­jących społe­czeństwa tematami zastęp­czymi. Inspirowane „Dekalogiem” Kieślowskiego i Piesiewicza „Opowieści plemienne” Macieja Podstawnego wynikają z podobnych spostrzeżeń: to spektakl o klęsce wiary w nowy wspa­niały świat, którego wizja napę­dzała polską trans­for­mację ostatnich dwudziestu pięciu lat. Podstawny pokazuje naprędce sfastry­gowany i skarlały świat ufor­mowany według zasad małej stabi­li­zacji – świat dosta­tecznie dobry, by w nim egzy­stować, ale niewy­star­czający do tego, by w nim żyć. Jest tak, jak mówił Kieślowski: „ciągle znaj­dujemy się w jakichś sytu­acjach, z których właściwie nie ma wyjścia – a jak nawet jest, to jest to wyjście lepsze, nie dobre, tylko lepsze od innych”.

Podstawny i Bojda wyko­rzy­stują w spek­taklu scena­riusze piątego i ósmego odcinka „Dekalogu”, szatkują je i miksują z posta­ciami i zjawi­skami kultowymi dla polskiej rzeczy­wi­stości polityczno-​​kulturowej po 1989 roku: jest więc i Tadeusz Mazowiecki z polityką grubej kreski, jest Hanna Krall, Jerzy Kukuczka i Krystyna Janda, a nawet holen­derski Langenort i kwestie jezusowo-​​maryjne. Wszystko to umiesz­czone zostaje w fikcyjnych realiach: w piwnicy żelbe­to­nowego bloku wybu­do­wanego nad lapońskim jeziorem Inari w 2028 roku. W oldsku­lowym drapaczu polskich chmur, który miał być rodzimą marką równości, wolności i braterstwa, a stał się symbolem niespeł­nionych marzeń o lepszej Polsce. Plemienna legenda głosi, że w 2016 roku Komisja Europejska uznała, że budynki z wielkiej płyty stanowią zagro­żenie dla życia loka­torów, wobec czego należy je rozebrać i zburzyć. Blok nad jeziorem Inari jest ostatnim egzem­plarzem tego gatunku.

Nic się tak nie brudzi jak czyste ręce

Scena jest niemalże pusta. Po prawej duży ekran. Kilka krzeseł. Gdzieś pod tylną ścianą wiadra z białą farbą: szeroko dostępną z prze­zna­czeniem na umywanie rąk i wybie­lanie sumienia. Na podłodze zwie­rzęce futerka i skórki. W głębi sceny zaciem­nione, zalane wodą i prowa­dzące donikąd pomiesz­czenie: w jego centrum prze­wrócona i rozmrożona lodówka, tuż przed – napis WYJŚCIE. Po chwili ktoś powiesi na nim futerko martwego królika. Wyjścia nie ma.

W ostatnim bloku na świecie wszyscy wszystko o sobie wiedzą i wszyscy wszystko oceniają. Zwłaszcza nie swoje sprawy. Sytuacja przy­pomina trochę tele­wi­zyjny talk show, którego uczestnicy w obec­ności tysięcy widzów roztrząsają najin­tym­niejsze i najbar­dziej bolesne fakty ze swojego życia. Fakty często z etycznego punktu widzenia niejed­no­znaczne, ale czekające na jedno­znaczną ocenę. Mamy więc Krystynę (Sara Celler-​​Jezierska), która jest w ciąży z mężczyzną, który nie jest jej mężem i której mąż właśnie umiera na raka. Załóżmy, że jesteś Krystyną – co robisz? Mamy profesor Mirkę (Mirosława Żak), która mogła w czasie wojny uratować życie żydow­skiej dziew­czynki, ale ze strachu przed konse­kwen­cjami tego nie zrobiła. Załóżmy, że jesteś Mirką – co robisz? Mamy konser­wa­tywnego Wojtka (Piotr Mokrzycki), który kocha się w woju­jącej Żydówce (Rozalia Mierzicka), a przecież mu nie wolno. I Żydówkę, której przod­kowie „uczyli się języków obcych i trudnej sztuki kupiectwa, podczas gdy nasi przod­kowie byli zwykłymi śmie­ciami i psami”. Jesteś Wojtkiem albo jesteś Żydówką – co robisz?

Koniec snów. Interesują nas fakty.

W „Opowieściach…” poje­dynczy przy­padek poddaje się zbio­rowej analizie i inter­pre­tacji, próbując zrozumieć moty­wacje każdej ze stron. Nie ma już auto­ry­tetów z moralną legi­ty­macją, każdy musi radzić sobie sam. Premier Tadeusz Mazowiecki (Ryszard Węgrzyn) jest jedno­cześnie dzia­ła­jącym w podziemiu abor­cyjnym lekarzem i pozo­ro­wanym szamanem, który rytu­alnie pozbawić życia może już tylko plasti­kowego renifera, a sam obrzęd odprawia za pomocą rury do odku­rzacza, patyków i świe­cących choinek na baterie. Niezależnie od tego, jaka instancja zostanie wezwana do odpo­wiedzi, żadna odpo­wiedź nie padnie. Klęskę ponosi polityka, lekarska etyka, religia. Nie ma już żadnego prze­wodnika. Szaman-​​Mazowiecki nosi spodnie capri i perukę z długich siwie­jących dredów. Ni to szaman, ni rasta, ni polityk – co najwyżej szemrany spin doctor. Na dobrą sprawę niczego nie jest pewien, niczego nie potwierdza, niczemu nie zaprzecza. Mówi za to z nieznośnie uducho­wioną egzal­tacją. Przerysowany i prze­gadany. Przeciągła arty­ku­lacja, motoryka w slow motion, myślowa prowi­zorka. Polski prorok, polski easy rider, polski Noe. Mit wiel­kiego przy­wódcy, z którego nic już nie zostało. Brak mi tylko pewności, czy wszystko to jest wynikiem świa­domej kreacji, a nie efektem ubocznym aktor­skiej emfazy.

Żeby rzecz dobrze zobaczyć, trzeba się od niej oddalić.

„Dekalog” Kieślowskiego opowiadał o czło­wieku z panoramą społeczno-​​polityczną w tle – w „Opowieściach plemiennych” rodza­jowość sytuacji wprost topnieje pod ciężarem polityki – także tej kultu­ralnej – zamie­niając się tym samym w teore­tycznie ujęty przy­padek do rozwa­żenia. I z tych rozważań niewiele też wynika, na zadawane pytania nie ma dobrych odpo­wiedzi, a moralny niepokój powsze­dnieje do tego stopnia, że niepo­strze­żenie wtapia się w lokalny styl i koloryt. Podczas pracy nad „Dekalogiem” Kieślowski mówił, że napięcie, poczucie bezsensu i pogar­sza­jących się czasów było wtedy już nama­calne, że „pod uprzejmym uśmiechem wyczuwało się wzajemną obojętność i miało się wrażenie, że coraz częściej ogląda się ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, po co żyją”.

Tematy aborcji, anty­se­mi­tyzmu i upadku auto­ry­tetów poja­wiają się w „Opowieściach…” i znikają, krążą po spek­taklu naświe­tlane pod różnymi kątami i prze­tra­wiane na tysiąc różnych sposobów: w formie newsu na ekranie, jako obraz wideo albo pod postacią społecznie zaan­ga­żo­wanych songów. Informacyjny patchwork – zewsząd bodziec. Ale o ile newsy stanowią rodzaj dida­skaliów kono­ta­cyjnie dookre­śla­jących sytuacje, o tyle wideo pełni właściwie funkcję ozdobną – szkoda, bo w spek­taklu inspi­ro­wanym kinem moralnego niepokoju to właśnie od wideo można by ocze­kiwać nieco więcej. Co jakiś czas spektakl prze­cinają też grupowo wyśpie­wywane piosenki, kontro­wer­syjne i ciężkie wątki ujmujące w musi­calowy format. I ich koncy­lia­cyjne zało­żenie jest tutaj oczy­wiste, a wspól­notowy cel zrozu­miały, ale pozorny rady­kalizm tych tekstów raz to w zesta­wieniu z ich toporną styli­styką, innym zaś razem z prze­po­ety­zowaną fraze­ologią, spycha spektakl do poziomu rubasznej śpie­wogry w stylu „społe­czeństwo jest niemiłe”.

Mam miesz­kanie. Mieszkam z wyrzutami sumienia.

Podstawny swoimi „Opowieściami plemiennymi” zadaje pytanie o to, jak rozmawiać o Polsce, kiedy nie ma wspólnej płasz­czyzny poro­zu­mienia? Kiedy plemieniu nie udaje się wypra­cować żadnej wspólnoty? Profesor Mirka nie chce słuchać o tym, co zdarzyło się w bloku obok: „Nie słyszałam o tym. Zacznijmy rozmowę jeszcze raz”. Profesor Mirka kiedyś miała wiele wyrzutów sumienia, lecz odkąd poznała różne techniki samo­obrony, czuje się znacznie lepiej: uważa, że euta­nazja to okru­cieństwo, a aborcja to świństwo, że kara śmierci jest obowiązkowa, że papierosy powinny być zabro­nione, że powinno się zlikwi­dować samo­chody oraz że flaki sojowe to hipo­kryzja. Krystyna lubi dobrze grany teatr przede wszystkim: lekko grany, niedo­ci­skany, niekrzy­czany bez powodu. Bo ma gust taki jak prze­ciętny Polak. Tak się napra­cowała ciężko przez te czter­dzieści pięć lat, że teraz wolno jej na koniec się śmiać, robić rzeczy jasne, które są piekielnie trudne, bo komedia i farsa to jest już wyższa szkoła jazdy. I wiadomo, że nazwisko Krystyny zaczyna się na „J” i kończy na „anda”, a jej teatr jest jednym z pierw­szych w Polsce teatrów prywatnych. Hanna Krall (Karolina Krawiec) sika do wiadra z wybie­lającą ręce i sumienia białą farbą i ucieka przed Polską do Ameryki.

Podstawny doku­mentuje swoim spek­taklem moment, w którym okazuje się, że wszystko miało się udać, ale nic się nie udało. Wolność zewnętrzna wprawdzie została osią­gnięta, ale wewnętrzna jeszcze nie. Walczy się tu z namięt­no­ściami, z biologią, z własną prze­szłością, z poczuciem winy albo z powin­nością. Czeka się na exposé Mazowieckiego, a na ekranie wyświe­tlone zostaje prze­mó­wienie Jaruzelskiego, w którym ten obwieszcza, że oto ojczyzna nasza stoi nad prze­paścią. Że atmosfera niekoń­czących się konfliktów, niepo­ro­zumień, niena­wiści sieje spusto­szenie psychiczne, kaleczy tradycje tole­rancji. Wniosek taki, że raczej niewiele zmieniło się od ’89. Jerzy Kukuczka (Dariusz Skowroński), obudzony po dwudziestu pięciu latach górskiej hiber­nacji, może już tylko wygłosić exposé i stwierdzić, że zmar­no­wa­liśmy dwadzieścia pięć lat, a jedyne, co nam się udało, to nie zban­kru­tować. Trudno, Michał Żebrowski uroni drugą w życiu męską łzę. Ale nie ma już komu obja­śniać, co ozna­czają samoloty, rakiety, pociski samo­ste­rujące i latające talerze, bo wzrok plemienia prze­niósł się z nieba na kokosy.

Anka Herbut
dwutygodnik.com